poniedziałek, 23 listopada 2009

Praca konkursowa #24: 2012

Wybiła godzina dwunasta. Wraz z biciem dzwona miejskiego w wyzłacane srebrem i wysrebrzane złotem komnaty pałacu Daimyo Luki wstąpił posłaniec. W dłoniach swych dzierżył świstek papieru. Zaproszenie na przyjęcie Lady Bubel? Nie. Twarz posła, z pozoru beznamiętna wraz z użyciem lupy duchowej zdolna była wykryć niepokój, strach, czy też rezygnację wysłannika. Za pozwoleniem strażników, wstąpił do komnaty wielkiego wodza Luki. Ukłonił się, oddając władcy należyty szacunek. O wielki Daimyo! – wyleciało z ust jego. Pan mój i władca, Szogun Piecqa składa za pośrednictwem mym, to oto pismo – rzekł, po czym wręczył trzymany przez niego przedmiot jednemu z podwładnych gospodarza obiektu. Sługus wręczył list przywódcy, który natychmiast począł zgłębiać jego zawartość. Pierwsze wyrazy natychmiast wytłumaczyły powagę sytuacji. Brzmiały one: „Ostatnie godziny żywota mego...”. W tym momencie posłaniec wyciągnął miecz. Straże natychmiast zajęły pozycję obronną. Ostrze miecza wysłannika były wycelowane jednak, w jego własną osobę - nie w wielkiego lorda Luki. Pomnijże panie inne listy. W nich zawsze były spoilery – rzekł do Luki. Czy i tym będą? – odpowiedział Daimyo, choć brzmieć też to mogło jak pytanie retoryczne. Będą – zripostował poseł. Były to jego ostatnie słowa i przedostatni gest. Po tych słowach wbił swe oręże w ciało własne, w brzuch swój. Nikt nawet nie zareagował. Wszyscy zgromadzeni tu, wiedzieli, że to podwładny umiera za swego pana. Gdy władca ginie pierwszy, niehonorowym to być. Luka przez chwilę spoglądał jeszcze na zakrwawione ciało, po czym rozkazał sługom wynieść je, samemu zagłębiając się w lekturę.

Był to piękny sobotni poranek. Obudziłem się wraz z wydzwonieniem godziny 6:15, na moim elektronicznym budziku w telefonie komórkowym. Dzionek zapowiadał się naprawdę dobrze. Do godziny dziewiątej załatwiłem wszelkie sprawy domowe, po czym udałem się ze znajomym mym na autobus, który zawiezie nas do bram miasta Szczecin. Zachodniopomorska metropolia, zachęciła nas do odwiedzenia siebie kinem, w którym grywany jest od kilku dni obraz niemieckiego reżysera Rolanda Emmericha – „2012”. Roland na wielkim ekranie zabłysnął innymi filmami z gatunku katastroficznych pokroju „Pojutrze”, czy też „Dzień Niepodległości”, więc spodziewaliśmy się świetnego widowiska i zmniejszenia nienawiści do rasy niemieckiej za II WŚ. W poprzednim zdaniu „innymi filmami” zostało zestawione z „katastroficznych”, lecz dla niektórych może wydać się to niezrozumiałe. Informuję, więc was ladies and gentlemen, że utwór „2012”, również wlicza się do tego gatunku. O czym on prawi, można się spytać? Dnia 21 grudnia 2012 roku nastąpić ma obwieszczany po raz enty koniec świata. Tym razem argumentem przemawiającym za prawdziwością tego wydarzenia, jest zakończenie kalendarza Majów. Wraz z tym dniem, na planecie Ziemia nastąpi „przebiegunowanie”, co oznacza, że zdobywcy Bieguna Północnego od tego dnia będą zdobywcami Bieguna Południowego. Równolegle dojdzie do gigantycznych trzęsień skorupy ziemskiej i następujących po nich falach tsunami. Tak wygląda wizja końca istnienia ludzkiego na naszej planecie.

Po blisko dwugodzinnej tułaczce po galerii handlowej „Galary” i podziwianiu urody tutejszych obywatelek, przyszło nam w końcu zasiąść w fotelach umiejscowionych w sali kinowej. Początek niespecjalny, bo jak wiadomo reklamy, a dodatkowo na dwóch następnych wolnych miejscach, nie usadowiły się jakieś anielskie piękności. W ogóle wszyscy się na nas wypięli i posadzili się gdzie indziej. Wszelkie cierpienia me zakończyły się wraz z pierwszymi minutami filmu. Otóż gdzieś w Indiach, w podziemnym centrum badawczym wykryto niebezpieczne działanie Słońca, co może być zapowiedzią katastrofy. Na przestrzeni dwóch następnych lat domysły przestają być domysłami, a fikcja staje się rzeczywistością. Głowy najważniejszych państw na świecie, decydują się na stworzenie gigantycznych statków. Co ciekawe, nie tych kosmicznych, a czegoś na wzór „Arki Noego” (nomen omen te pojazdy-budowle nazywane są „arkami”). Wymagające wielkiego nakładu pieniędzy i czasu, schroniska zdatne będą tylko na pomieszczenie blisko 400 tys. osób, co wiąże się z nieuchronną selekcją obywateli Ziemi na „potrzebnych” i „mniej potrzebnych”, w budowaniu nowej cywilizacji po katastrofie. W całej globalnej aferze (która globalną mimo wszystko nie jest. Rząd końcem końców milczał) ciężko wyobrazić sobie jakąkolwiek możliwość wybicia się z szeregu, w wykonaniu Jacksona Curtisa (w tej roli John Cussack) - niezbyt sławnego pisarza i na co dzień szofera rosyjskiego miliardera, Jurija Karpowa. Jackson jest rozwiedziony, a poznajemy go, gdy zabiera swe dzieci od matki i wybiera się z nimi na biwak do parku Yellowstone, który jest jednym z obiektów badań rządu. Tym nieszczególnym wypadem, Curtis pokaże, że pojawiając się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie, zdoła zaznaczyć swe istnienie na ziemskim globie.

Kończmy już jednak część opisową, gdyż nawet spod pióra Sapkowskiego, nie byłaby tak dobrze przekazana, jak zrobił to Emmerich. Ekranizacja przepowiedni to przeszło dwie i pół godziny „ruchomych obrazków”, a już po pierwszych trzydziestu minutach, nasze pęcherze zostają zmuszone na test wytrzymałości. Wbicie w siedzenie jest tak wielkie, że nawet siłą nikt nas nie wyciągnie z sali kinowej. Na pierwszy ogień wysuwa się tradycyjny już w tego typu filmach styl niemieckiego reżysera, czyli przedstawienie historii na dwóch przeciwległych frontach: globalnym i regionalnym, czyli poznajemy wydarzenia zarówno na szczeblu światowym, jak i zgłębiamy uczucia targające z pozoru nic nieznaczącymi jednostkami. Wątek bohatera, który w chwili zagrożenia własnego życia i swej rodziny, gotów jest konkurować nawet z Arnoldem Schwarzenegerem, choć z pewnością naiwny, trzyma w napięciu, którego wywołanie było przecież nadrzędnym celem twórców. Pokazuje, że dla ratowania własnego zada, nawet typowy szarak zdolny jest sprzeciwić się losowi, który nie był zbyt przychylny dla jego osoby w trakcie selekcji. Morał z tego akapitu jest, więc taki: Zostań pisarzem, albo przestań być anonimowy dla świata.

Oprawa audiowizualna i towarzyszące jej efekty specjalne. Choćby dla nich warto wydać te paręnaście zaoszczędzonych złotych na bilet. Ich oddziaływanie na widza, jest tak powalające, że nawet profesor Miodek darowałby sobie elokwencję i w przypływie emocji krzyknąłby: „One są genialne człowieku!”. Wybuch wulkanu, efektowne trzęsienia ziemi, fale tsunami, zatopione i wyniszczone miasta (widmo zrujnowanego Waszyngtonu robi ogromne wrażenie). To właśnie to wszystko, obejmował blisko 260 milionowy budżet. Już same liczby zdolne są oddać wielkość tego wszystkiego. Nie można zapomnieć o sferze dźwiękowej i muzycznej. Niestety miałem tę „nieprzyjemność” dać się całkowicie pochłonąć historii, że nie zwróciłem uwagi na jakiekolwiek utwory lecące w tle. Melomanów uspokajam, że w zamian za to, mogę ich uszom polecić z dwukrotnie większą przyjemnością odgłosy przyrody. W połączeniu z opracowaną do perfekcji sztuką tworzenia znamienitego obrazu, oddają prawdziwą potęgę żywiołu. Właśnie dlatego, gorąco polecam wizytę w kinie. Dźwięk przestrzenny serwowany przez tutejsze odbiorniki oddaje prawdziwą potęgę żywiołu. Możecie być nawet jedną z tamtejszych ofiar, jeśli żołądek widza z tyłu poczuje się oburzony popcornem i odprowadzi go wprost na waszą głowę. Takiego realizmu, jednak nie życzymy.

Poza wszelkimi doznaniami estetycznymi, utwór z całą pewnością powinien skłonić do refleksji. Przede wszystkim pomówmy o odpowiedzialności, która spoczywa na głowach obecnego świata. Wstęp na „arkę” jest niczym innym, jak decydowaniem o życiu i śmierci każdego z mieszkańców naszej planety. Czy bycie półbogiem (bo tego „co ma być, to będzie” już nie anuluje) nadal wydaje się czymś świetnym? Darem, który powinniśmy dostać przy bierzmowaniu?

Jak na mój gust, rewelacja. Wierzę, że moje zdanie zostanie podzielone. Te ostatnie godziny życia mego zapamiętałem nazbyt pozytywnie. Rad byłbym, gdybyście przyznali mi rację. Ku mojej pamięci towarzysze! Pamięci zmarłego na seansie kinowym. Pozytywne emocje też zabijają… Aha! I w niebie jest fajnie!

Daimyo Luka z zapartym tchem czytał pismo zaadresowane jego nazwiskiem, które brzmiało Wars. I choć było to skierowane z początku do niego, ostatecznie przerodziło się w wypowiedź do wszystkich. Czy Szogun Piecqa tego chciał? Czy chciał, żeby cały naród dowiedział się o jego pięknej śmierci? Luka nie namyślając się długo, zrzucił swój strój, jednym pchnięciem wywalił wszystkie azjatyckie dekoracje i ponownie zasiadł na tronie, znanym również jako krzesło biurowe. Palce jego wystukały tylko wuwuwu-kropka-kreskowka-kropka-peel. Niech naród boży dowie się o wyczynach tego śmiałka – przemknęło tylko przez jego myśli.

Autor: PiecQa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz