czwartek, 1 kwietnia 2010

Praca konkursowa #34: Pakona

Pakona
od Mitsukaru

W krainie Pakona wszystko jest dziwne i z całą pewnością nie mógłbyś nazwać jej normalnym, spokojnym światem. Jest po prostu... dziwna. Nie potrafię nazwać jej inaczej, jedno słowo wydaje się niewystarczające, żeby oddać smak kwintesencji, cały ten pokręcony sens, jaki w sobie zawiera. Mogę jednak pokazać Ci ją, jeśli tylko mi na to pozwolisz i puścisz wodze fantazji, by dać się przenieść w inną rzeczywistość...

Wyobraź sobie, że przechodzisz przez drzwi. Wyglądają dość niepozornie, zupełnie zwyczajnie, jakby dla niepoznaki. Biała farba kruszy się gdzieniegdzie, pokazując poszarzałe ze starości drewno, co nie jest najmilszym widokiem. Jednak nie przejmujesz się tym i naciskasz czarną, błyszczącą, nie pasującą do reszty klamkę. Tylko ona jedna zdaje się swoim cichutkim skrzypieniem nieśmiało ostrzegać Cię przed tym, co czeka po drugiej stronie. Nie zwracasz na nią uwagi. Chcesz tam wejść, ciekawość pcha Cię do przodu efemerycznymi rękoma, zerkając ostrożnie zza osłony Twojego ramienia, kiedy drzwi uchylają się bezszelestnie, nie pokazując po sobie żadnych znamion wieku, jakie mógłby sugerować wygląd. Robisz dwa duże kroki w przód, a głuchy trzask mówi Ci, że nie wrócisz już tą samą drogą. Taki stan rzeczy niepokoi Cię lekko, ale nie na tyle, by nie rozejrzeć się dookoła.

Wszystkie możliwe odcienie czerwieni, czerni i zieleni rozlewają się wokół Ciebie niespokojnym morzem, drgając, falując i szeleszcząc, przekazując sobie wieść o nowym przybyszu. Przymykasz powieki, zasłaniasz je odruchowo dłonią, nie mogąc znieść tej rażącej oczy feerii barw, ognisto-szmaragdowej pstrokatości, do której jeszcze nie przywykłeś. Trwasz w bezruchu, wdychając powietrze pachnące ciężką, mdłą słodyczą, przesycone wilgocią, która powoli przesiąka Twoje ubrania. Otwierasz z powrotem oczy, ponieważ nieznane miejsce budzi w Tobie zbyt wiele niepokoju, byś mógł przestać je obserwować.

Teraz widzisz dużo wyraźniej. Barwy przestają być nieznośne, szybko adaptujesz się do nowych warunków, lecz uczucie wyobcowania pozostaje. Las otacza Cię ze wszystkich stron czerwono-czarno-zieloną, ruchomą ścianą, zaś Ty sam stoisz na wąskiej, czarnej ścieżce, prowadzącej w głąb tego dzikiego buszu. Oglądasz się za siebie – ta sama czarna wstęga wije się zarówno za Tobą jak i przed Tobą. Nie ma różnicy, w którą stronę się skierujesz, w końcu i tak każda droga musi dokądś prowadzić. Ruszasz do przodu, uznając, iż nie ma sensu się cofać.

Wzdragasz się, kiedy czarno-czerwone olbrzymie paprocie po Twojej prawej stronie zaczynają drżeć gwałtownie, robisz parę kroków w tył, niepewny czy możesz stawić czoła temu, co nadchodzi. Oddychasz z ulgą, gdy zza podobnych pióropuszom liści wyłania się najpierw mała główka, a potem cała reszta niewielkiej istoty. Podchodzisz bliżej, by przyjrzeć się jej dokładniej.

To Furia. Jest rozmiaru kota, jej przejrzyste, owadzie skrzydła skrzą się odcieniami błękitu i zieleni, więc przyglądasz im się przez chwilę, nie mogąc wyjść z zachwytu. Krótka sukieneczka z liści okrywa jej ciało o ludzkich kształtach, burza rozrzuconych chaotycznie włosów koloru płynnego ognia otacza trójkątną, bladą twarzyczkę. Masz wrażenie, iż gdybyś dotknął tego ognistego nieładu, Twoja ręka natychmiast pokryłaby się czerwoną, usianą wodnistymi bąblami skórą. Chciałbyś sprawdzić trafność swoich osądów, lecz zastygasz w pół ruchu. Wielkie, owadzie oczy zatrzymują Cię w miejscu. Spoglądasz w błyskającą zielonymi refleksami czarną taflę złożoną z setek małych punkcików. Świadomość, iż Furia widzi setki Twoich zamarłych w bezruchu twarzy spływa Ci dreszczem po plecach, zatrzymując się na samych koniuszkach palców delikatnym mrowieniem. Istotka wysuwa do przodu głowę i syczy, ukazując rząd ostrych, białych ząbków, a wtedy odzyskujesz zdolność ruchu, więc cofasz wyciągniętą dłoń. Furia odwraca się do Ciebie tyłem, ugina nóżki i wzbija się w powietrze. Jej skrzydła mruczą cichym, niskim dźwiękiem, wibrującym nieprzyjemnie gdzieś u dołu brzucha. W świetle, jakie dociera do Ciebie przez korony wysokich drzew widzisz, jak stają się zaledwie rozmazaną smugą świetlistych iskierek. Od teraz Furia będzie Twoją przewodniczką, ale w tej chwili jeszcze fakt ten nie dociera do Ciebie zupełnie – w pamięci masz tylko jej ogromne oczy, które mogłyby pochłonąć setki takich jak Ty, a i tak nawet najbystrzejszy obserwator nie dojrzałby ich dna.

Waszej dalszej drodze towarzyszy delikatny chrzęst mokrej ziemi pod Twoimi stopami i nieustanne, mrukliwe szepty lasu. Z każdym krokiem odgłosy te wydają się coraz bardziej złowieszcze, przesycone czymś, czego nie potrafisz jeszcze dokładnie nazwać, chociaż smak tego osiadł słodko-gorzkim osadem na Twoim języku. Kolejne chwile przynoszą wraz z powietrzem coraz więcej ciężkiego, słodkiego zapachu, aż w końcu musisz łapać powietrze ustami, bo nos piecze Cię niemiłosiernie, z bólu wydając się większym niż kiedykolwiek. Las po Twoich obu stronach gęstnieje – w mokrym, fioletowo-szaro-brązowym poszyciu pomarańczowa trawa panoszy się coraz bardziej, wyciągając w górę spiczaste, ostre końce, wijąc się wokół czarno-fioletowych pni drzew niczym jaskrawe glisty. Paprocie coraz śmielej rozpościerają czerwono-czarne skrzydła, rzucając cień na leśne poszycie. Zauważasz też coraz liczniejsze kwiaty – nie możesz nadziwić się bogactwu ich kolorów i kształtów, wydają się tak różne, tak odmienne od siebie, a jednak łączy je nieposkromiona dzikość, jakiej nie widziałeś w żadnym innym miejscu. Płatki w kolorach krzyku, złości i gwałtowności przyciągają Twój wzrok. Czujesz się chory od samego patrzenia na nie, lecz nie jesteś w stanie przestać, nawet gdyby od tego zależało Twoje życie.

Stoisz na skraju niewielkiej polany, na granicy kręgu jasnego światła. Środkiem równego okręgu, gdzie leśna roślinność nie śmie zapuszczać korzeni, jest drzewo o masywnym, pękatym pniu, razem z groteskowo powyginanymi gałęziami wyglądające jak szaro-czarna ośmiornica postawiona na głowie. Przestępujesz niepewnie magiczną linię między jasnością o mrokiem i wtedy unosisz w górę głowę, prześlizgując się spojrzeniem daleko powyżej linii koron drzew.

Niebo do tej pory było dla Ciebie prawdziwą zagadką, cały czas skryte za tysiącami liści, broniących zazdrośnie jego widoku. Teraz widzisz je w jego pełnej krasie. Wygląda niesamowicie, niczym efekt zabawy małego dziecka, które, wylawszy na białe karty głęboki fiolet, jaskrawą pomarańcz i żywą zieleń, zamieszało patyczkiem w tej zbieraninie kolorów, przeplatając je wzajemnie w sobie tylko znanym porządku. Słońce natomiast jest jak duża, plastikowa, fosforyzująca kulka wrzucona w ten psychodeliczny galimatias, siejąc dookoła silnymi promieniami zielono-żółtego światła. A chociaż bardzo się starasz, nie potrafisz dostrzec w górze ani jednej chmurki – jakby już dawno zostały pochłonięte w trakcie szalonej gry kolorów, której efekt masz przed oczami.

Głośny syk Furii sprowadza Cię z powrotem na ziemię, dosłownie i w przenośni. Nie zastanawiając się już dłużej, idziesz w stronę pnia drzewa, przy którym się unosi tak szybko, jak tylko pozwalają Ci na to niewysokie teraz, lecz wciąż grząskie trawy. Żeby podejść bliżej niej, musisz się schylić, ponieważ gałęzie wiszą tak nisko, iż mógłbyś niechcący zahaczyć o nie głową, lecz przy samym pniu prostujesz się. Owoce dziwnego drzewa – rufii - znajdują się dokładnie na poziomie Twoich oczu. Możesz im się przyjrzeć bardzo dokładnie, mimo zbliżających się wraz z ich słodko-mdłym fetorem nudności, które na razie udaje Ci się powstrzymywać siłą. Nie wiesz jednak, na jak długo, dlatego szybkim ruchem sięgasz po jeden z pomarańczowo-czerwonych owoców i zrywasz go. Sieć cienkich gałązek, na jakiej jest zawieszony, ugina się i pęka, wydając z siebie niemal zwierzęcy skowyt. Cofasz się w strachu kilka kroków, dlatego też wpadasz na odchodzące od pnia, pochylone gałęzie. Te w odpowiedzi zaczynają drgać – z początku delikatnie, tworząc mieniącą się srebrem i zielenią łagodną falę, potem coraz szybciej i szybciej, by wreszcie otoczyć Cię gniewnym srebrzysto-zielonym sztormem, huczącym w Twoich uszach wściekłym furkotem liści. Odruchowo przyciskasz jedną dłoń do ucha, w drugiej jednak wciąż ściskasz zerwany owoc. Kiedy wydaje Ci się, iż już dalej tego nie zniesiesz, przed oczami miga Ci blada dłoń Furii, mimo niewielkich rozmiarów zaciskając się z niebywałą siłą na materiale Twojej koszulki. Istotka ciągnie Cię przez chwilę pośród rozszalałego sztormu drzewa i zaraz wpadacie między wrogie gałęzie. Zamykasz odruchowo oczy, zaciskasz je jeszcze mocniej, kiedy czujesz na twarzy i reszcie ciała brutalne smagnięcia srebrno-zielonej wściekłości. Strach rodzi się w głębi Twojego żołądka i idzie w dół, by potężnym uderzeniem zmiękczyć Ci kolana, przez co zwalniasz, ale nie zatrzymujesz się. Twój oddech, który już od jakiegoś czasu był trochę szybszy niż zwykle, przyspiesza jeszcze bardziej, wchłaniając coraz więcej słodko-gorzkich oparów. Serce bije Ci tak szybko, że z pewnością nawet nie nadążyłbyś z liczeniem jego uderzeń, nie starasz się go nawet uspokoić. Kiedy wypadacie poza gniewną zasłonę drzewa, padasz na kolana, zanosząc się gwałtownym kaszlem. Czujesz na skórze ciepło zielono-żółtego słońca, oddychasz głębiej, bowiem w tej chwili powietrze, które wcześniej wydawało Ci się skażone, jest jak krople zimnej wody na twarzy zmęczonego wędrowca. Otwierasz wreszcie oczy, a Twoje zdumienie zapala się na nowo jasnym płomieniem.

Klęczysz na ścieżce z mokrej, czarnej ziemi. Lecz tym razem wszechobecny wcześniej las zniknął bez śladu, ustępując miejsca kolorowym, jasnym płatom łąk, usianych kwiatami o wszystkich kolorach tęczy. Jesteś wciąż pod tym samym psychodelicznym niebem, jednak tak zwyczajny widok sprawia, iż czujesz się tu dużo swobodniej. Powietrze wypełnia słodki, upojny zapach, rześki wiatr od strony znajdującego się naprzeciw Ciebie wzgórza przeczesuje Twoje włosy zręcznymi palcami, wydmuchując z nich słodko-gorzki osad. Brakuje Ci tylko błękitnego nieba, białych, puchatych chmur i złotego słońca, ale nie można mieć wszystkiego i doskonale o tym wiesz.

Czując się dużo lepiej, niż jeszcze parę chwil temu, podnosisz się z klęczek. Twoje kroki zbaczają z wyznaczonej ścieżki, stajesz na miękkiej, zielonej trawie łąki. Pochylasz się, by móc z bliska obejrzeć śliczne kwiaty, prężące różnobarwne główki w stronę słońca i wtedy przeżywasz największy szok, jakiego udało Ci się doświadczyć w tej krainie.

Błękitny kwiatek, do którego zbliżasz dłoń, chcąc przechylić go w swoją stronę, wygina się gwałtownie w tył, uciekając przed Twoimi palcami. Pastelowe płatki, do tej pory wystawione w stronę słońca, cofają się za żółtą główkę, w której otwierają się dwa paciorkowate oczka – mlecznobiałe, niczym zasnute bielmem oczy ślepca. Zaraz poniżej oczek główka rozwiera się, by zaprezentować Ci całe dwa rządki maleńkich, ostrych niczym szpileczki kłów, ociekających przejrzystym jadem. Kwiatek tuli po sobie płatki, sycząc i szczerząc w Twoją stronę ząbki, a Ty stoisz, jakby Twoje nogi tak samo zapuściły korzenie. Miejsce, jakie wydawało Ci się najbardziej przyjaznym z całego tego świata, okazało się tylko ułudą, sprytną grą pozorów, będącą w stanie zmylić każdego nieostrożnego wędrowca.

Syk Furii podnosi Cię na nogi. Wracasz na ścieżkę. Starasz się nie spoglądać na boki, by nie patrzeć na małe, niepozorne zoraki – te złudnie cudowne, tęczowe kwiatki, układające się po obu twoich stronach w kolorowe łąki z rysunków przedszkolaka.

Wspinasz się na wzgórze, jesteś już nieco zmęczony, ale musisz dojść na szczyt. Jesteś na miejscu, wiatr wita Cię silnym powiewem z drugiej strony wzniesienia, której jeszcze nie widziałeś. Furia zbiega w dół, wracając do Doliny Gniewu. Jej rola jako Twojego przewodnika dobiegła już końca.

Chcesz pójść dalej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz