sobota, 22 stycznia 2011

Praca konkursowa #13: Cena poznania

Parzyło, słońce parzyło niemiłosiernie.
-Jeszcze raz, powiedz mi no sołtysie co Książe kazał ogłosić śmiałkom?- Pytanie padło od zlanego potem i coraz bardziej rozdrażnionego człowieka z szablą i błyszczącą tarczą na plecach. Poprawił zgrzanym rękoma kombinezon z jaszczurzej skóry trzymając w ręce kurtkę z tego samego materiału. Był wkurzony, bo niby strój z pustynnego jaszczura miał stabilizować temperaturę i dostosowywać do nosiciela. Gówno prawda, dostosowywał się do nosiciela, ale do pierwszego. Gada, a ta bestia widać cholernie lubiła się wygrzewać. Ech, może po prostu go już zużył nie tak dawno go kupił, ale przy ich tempie pracy...- Tak, panie sołtysie wypiję z panem, ale po pracy. Ja tu służbowo. Niech pan powtórzy co książę nakazał.-
Dużym problemem dla podróżnych na Nizinach była zróżnicowana etniczność mieszkańców. Co kotlinka, co rzeczka kolejne państewko, kolejny język i kultura. W jednym mógł być język bardzo zbliżony do krasnoludzkiego, w drugim bełkot typowy dla piratów, a w trzecim był język, który wszyscy którzy się nim nie posługiwali uznawali z chrumkanie świni. Ponoć to przez to, że kiedyś Starożytni odwrócili świat do góry nogami. To co kiedyś było żyznymi polami i ogromnymi źródłami minerałów wystających wręcz nad ziemię teraz znane jest jako pustynia. Tak samo było z nizinami, kiedyś pustkowie teraz zielona kraina. Nie wiadomo po co starożytni to zrobili, jak to Oni. Dopiero po długim czasie po odwróceniu ziemie te stały się naprawdę dobre i jako że są po drugiej stronie kontynentu ostatnie zostały zaludnione.
-Ewchylmylgmyg...- zaczął mówić nieźle zaczerwieniony i bynajmniej nie od słońca sołtys.
-Mów po Wspólnemu panie jeśli łaska- Szermierz czuł, że jest tuż przed granicą zza której wróci dopiero jak położy sołtysa poziomo na ziemi bez głowy. Spojrzał na twarz chłopa by wyczytać czy ten w ogóle coś zrozumiał. Sołtys zamkną oczy, podrapał się po łysinie i odchrząkną.
- Mieć jakie dokumenta?- spytał powoli komponując kulawe zdanie.
- Tak my mieć dokumenty.- Powiedział ostentacyjnie wolno i niepewnie. Podał chłopu wyjęte z sakwy skórzane zwoje napisane w wspólnym z pieczęciami w środku. Sołtys pochwycił skórę i pokolei rozwiną. Były to dokumenty ze "Związku Najemników", często widywane, bo członkostwo w tej organizacji było o wiele tańsze niż w "Związku Poszukiwaczy Przygód", a co dopiero w "Towarzystwie Bohaterów". Cena była nie za duża, a różnica w uprawnieniach niespecjalna. Tu chodziło o prestiż, czy możesz oficjalnie nazwać się bohaterem, czy poszukiwaczem przygód to tylko kwestia pojemnej sakiewki na złoto. Sołtys przyjrzał się każdemu, wyglądali jak podróżni przebierańcy trudniący się zabawianiem i okradaniem pospólstwa. Średniego wzrostu jakby chory chłopak z czupryną na pazia i dziwnych okularach grzebał coś w sakwach, pasował do opisu, sołtys spojrzał na przedział o nazwie "Znaki szczególne", wtedy błysnął mu po oczach spory promień światła pochodzący z ręki chłopaka. Kiedy światło ustąpiło przyjrzał jej się... . Ręka była metalowa! Przeczytał do końca dział znaki szczególne. "Metalowa ręka". Wszystko pasowało. Chłop przełożył zwój na koniec. Kolejna osoba na którą spojrzał była okryta grubym płaszczem z kapturem. Twarz była zasłonięta drewnianą maską, co dziwne nie była ona zawiązana nigdzie, lecz zawieszona o rogi. Pasowało. Kolejna osoba nie miała pustkę w tabeli znaki szczególne, tylko załączone kwalifikacje z zaocznego kursu magów. Kostur który trzymała ta osoba mówił wszystko, a cienka rotunda z kapturem w pełni zasłaniającym twarz była typowa dla stereotypu tajemniczego maga. Tu też dobrze.
Ostatni dziwak, który wyglądał najnormalniej z tej błazenady był zarazem jego rozmówcą. „Blizna Y” jak pisał zwój. Na jegomościu widniała blizna „Y”, umieszczona nad lewym okiem zajmowała całe miejsce z kawałkiem włosów kruczo czarnych włosów. Przed nim poprawiając ubranie i ironicznie się szczerząc właściciel jej wyciągał i co chwilę sprawdzał ostrość noża. Wszystko było dokładnie jak w opisie. Sołtys podszedł tylko do tablicy z wrogami publicznymi państewka, a że wisiał na niej jedynie chłop Szczygnój za kradzież owiec nawet nie porównywał twarzy ze stojącymi przed nim najemnikami. W nagle kiwną głową i z marmurową twarzą oddał dokumenty.
-No to mówcie w czym sprawa, jak wszystko z nami dobrze-powiedział szermierz, coraz nerwowiej agresywniej bawiący się podręcznym nożem przed twarzą sołtysa.
Ten pochylił głowę i wpatrywał się w ziemie jakby znalazł tam schowany podczas wojny spadek po pradziadku. Po dłuższej chwili milczenia, podczas której szermierz zdążył wykonać już pięć poczwórnych salt nożem raz w tył, a raz do przodu chłop powiedział:
-Ludzie giną.-i znowu zamilkł.
Najemnik już chciał powiedzieć „Naprawdę?”, gdy zauważył że jego "rozmówca" już otwiera usta.
-Straszydeł wysoki na pięcinaście łokci człowieka zabiera.
-Ale zabija czy więzi? -spytał się już zainteresowany tematem inżynier. Szybko został spiorunowany wzrokiem szermierza. Chłop zdziwiony w stronę okularnika zdziwiony, jak to do niego inteligencyja się odezwała.
-Zabiera. I w jamie głęboka siedzi. Wychodzi stamtąd, słońce wstając i chowając.
-A nagroda jaka dla śmiałków est?
-Nagroda to pytać w pałac u księża.
Najemnik zawiedziony tak małymi efektami z tej rozmowy, spojrzał na towarzyszy i skierował się w stronę sztandarów wystających ponad laskiem. Idąc przez środek wsi spojrzeli jeszcze raz na bijący bogactwem wśród skromnych zabudowań wioski posąg księcia z dwu języcznym podpisem. "JAŚNIE PAN KSIĄŻĘ WŁADCA FONES". Postawna postać we wzorzystej tunice na posągu dzierżyła dwuręczny miecz. Widać było wiernie oddaną przez rzeźbiarza siłę osoby. Marmurowa twarz, która zdradzała wspaniałe szlacheckie pochodzenie okazywała poważny uśmiech dumy swoiście połączony z władczą radością.
*
Książę zapychał się rzec by można, lecz i to rzeczenie za skromne by opisać wykonywaną przez niego czynność, a inne zbyt obraźliwe by można nimi opisać władcę. Książę Fones wyglądał inaczej niż opisywał go posąg. Grubiutki, średniego wzrostu z twarzą chłopa tylko o wiele pulchniejszą niż mógłby sobie na to takowy pozwolić . Siedząc przy długim drewnianym stole gryząc co mu w ręce wpadnie brudził purpurową kunsztownie przyozdobioną tunikę. Tuż za nim stał łysy starzec z siwą bardzo rozrzedzoną brodą uśmiechając się w sposób całkowicie zamykający powieki i usta. Przed księciem i jego sługą zgromadzeni stali bohaterowie . W przerwie między kaczką, a baranim udźcem władca zażyczył sobie wina i strzelając okruszkami jedzenia z ust zapytał.
-Wyście to śmiałkowie, którzy powzięli sobie za cel wybawienie mojego wspaniałego królestwa. Rad jestem iż są na Kontynencie Lasów istoty tak odważne i waleczne. A zatem powiedzcie mi czy wyście ludzie prości czy niebieskokrwiści?
"Ludzie prości" zabrzmiało w tym pytaniu co najmniej oskarżycielsko. Książę wpatrywał się we wszystkich po kolei, a stojący na pierwszej linii frontu szermierz powiedział:
-Niestety nikt tu z nas szlachcicem nie jest, a także takowego pochodzenia nie ma jaśnie panie.
-Zatem słuchajcie mnie kmiecie.-Kontrast w posługiwaniu się wspólnym jaki był między sołtysem, a księciem można by porównać do zmienienia rozmówcy z kamienia na papugę -Wykonacie zadanie, dostaniecie złoto. Na razie żadnych pytań. Macie tu zwój, pióro i inkaust. Piszcie swoje osiągnięcia.
"Kmiecie" rozejrzeli się między sobą i wystąpił spośród nich inżynier z mechaniczną ręką, przysiadł niepewnie przy stole na przeciwko księcia. Nerwowo poprawił binokle, zamoczył pióro w tuszu. Nim na dobre zaczął się rozpisywać Fones spokojnym gestem nakazał mu przestać i podać sobie. Jedną ręką pochwycił jeszcze świeży tekst, a drugą uniósł na poziom głowy w której bezszelestnie umieścił inny zwój sługa. Trzymając jeden koło drugiego czytał zawartość obu.
-No widać, że moje Uszy mnie nie kłamią, każdy z osobna z was nie dostał by ode mnie roboty, ale razem jakoś wam idzie plebsy. -Jeszcze raz zerkną na zwoje. Po chwili odwrócił się i spojrzał na brodacza za nim, ten nie otwierając oczu w nieprzerwanym uśmiechu kiwną głową.- Lecz pamiętajcie chłopi, żaden wróg generała Grynerana nie będzie moim przyjacielem, ani sługą...
Tu pokiwał powoli palcem wskazującym, ale opuszczając go powiedział:
-Oficjalnie, więc nie liczcie nawet na jakiekolwiek honor, ordery i tytuły!
"Chłopi" coraz bardziej zdziwieni stali spięci nie będąc pewni co się dalej stanie.
-Jest pewna księga, brudasy, który chciałbym byście mi przynieśli. Interesuje mnie ze względów kolekcjonerskich, więc nie próbujcie jej sprzedać nikomu. Siedzi niestety w pozotałościach miasta starożytnych w borze. Całość jest mało widoczna, lecz będziecie wiedzieć, że idziecie w dobrym kierunku, gdy zobaczycie wielki stary słup z żelastwa. Złota dostaniecie dużo jeśli mi przynieście księgę. A! Zapomniałbym, miałbym ją już dawno, gdyby nie jakieś bydle, pewnie jakiś wielki niedźwiedź lub pantodzik siedzący w jamie przed księgą. Raz próbowałem to wykurzyć, nie wyszło i zwierzak mi teraz wieśniaków męczy. Mam teraz kurwa na głowie jeszcze tą ich Solidarnijość! Nie dość że jak zwykle o mniejsze daniny protestują to teraz jeszcze do tego przeciwko potworowi co im rodziny morduje! Szlag mnie kurwa trafi jak nie dadzą mi te chłopki spokoju... Sprzątniecie to kmiecie?
Pytanie było raczej retoryczne, więc nikt nie zamierzał odpowiadać.

*
-Co za pojeb.-Skwitował krótko po wejściu między drzewa inżynier bawiąc się swoją metalową ręką. Przekręcał ją o trzysta sześćdziesiąt stopni. Raz w lewo, raz w prawo i pięć razy na wschód.
-ec faktum est- powiedział szermierz energicznie i poważnie kiwając głową parodiując końcowe stwierdzenie każdego profesora wykładowcy na tym kontynencie.-Ale za kamienie zebrane z drogi nie ufundujemy sobie powrotu na równiny.
- Heh, zależy które. Jak ci się jakiś rzadki trafi…- Prychną Oliver- Poza tym po co mamy na Równiny wracać?
- Dla wolności idioto- powiedziała istota ściągająca maskę i chowająca płaszcz w torbie. Była jaszczuroludką. Krzywe rogi, łuski i ogromny rozmiar wykluczały wszelkie inne nacje, poza półsmokami.- Jakbyś Oliver mądralo nie zauważył, niespecjalnie mnie lubią w większości krain Kontynentu. Nie było się pchać w ten dziwny portal, zostalibyśmy na pustyni i jakoś sobie poradzili. Przypominajcie mi czyj to był kretyński pomysł? Albert coś mówiłeś?
-Coś mówiłaś Stella. Eee, może zjemy trochę kakao przed dalszą drogą? Ten książek, nawet prowiantu nam nie zapewnił, ani żadnych koni. Cudem po długich negocjacjach udało mi wyciągnąć od sołtysa bimber.- Powiedział ciesząc zęby i klepiąc swój plecak.-Już nawet robota dla Gryneranem była lepsza, koleś załatwiał co było trzeba, przekładał wasze wyroki na później i miło się gadało.
-Ale próbował nas zabić.- Powiedziała dzierżąca kostur osoba w kapturze. Zrzuciła kaptur ukazując szeroki uśmiech, kaskadę kruczoczarnych włosów i hipnotyczny wzrok.
- E tam, zawsze jakiś bardziej ludzki od tego bufona, Nina.- powiedział rozprostowując kości szermierz
Grupa zatrzymała się na skraju lasu z polaną. W szybko zrobionym kręgu zaczął skwierczeć ogień. Musieli zanocować, bo choć byli tylko w borze i te tereny mogły zostać częściowo splamione Lasem. Nikt przecież nie chciał się obudzić zaatakowany przez wielkiego rozjuszonego dęba poprzez przygniecenie. Poza tym zwierzęta na terenie, gdzie podejmowano próby walki z jakąś bestią bywają w najmilszej okoliczności bardzo nieufne, bo ilu zdarza się śmiałków co zaszlachtując sarnę przekonani są o swoim zwycięstwie nad Złem. Nie problemem była zdenerwowana sarna, ale wilki i sępohuki tak.
- No, koniec tego dobrego.- powiedział Albert najszybciej zjadłszy swoją porcję kakao- zastanówmy się co wiemy o tym "smoku".
Smokiem tą istotę można spokojnie nazwać, bo wieśniacy i inne ludy niewykształcone w monstrologii na wszelkie potworności mówiły smoki i winę za problemy ze zwierzętami zrzucały. Według ich poglądu świat jest wręcz opanowany przez smoki, które są bardzo rzadkie i unikają rozgłosu wśród kmieci.
- Nie zauważyłam w okolicy śladów żadnych większych stworzeń.- pewność z jaką wypowiadała to Stella w pełni potwierdzał jej informacje.
- Na pewno nie jest to żadne wyrośnięte zwierze.- Nina dobrze znała język natury, którym kontaktują się byty nierozumne i dzikie. - Nie mogę się z niczym takim porozumieć.
-No to mamy problem.- Skwitował Oliver- ale jak coś to nie moja dziedzina, więc się nie wypowiadam.
- Dobra sprawą rozpoznania zajmiemy się jutro, a jak coś to improwizujemy.- Zakończył szermierz
Gdyby ktoś podglądał bohaterów w wolnym czasie, uznałby ich co najwyżej za bandę nieszkodliwych kretynów. Oliver, inżynier bawiący się swoją metalową ręką, Albert, szermierz amator wyciągający z plecaka i podziwiający obraz przedstawiający wrzucenie przez niego wieśniaka w pysk polanowego potwora i Nina, mag po zaocznym kursie śmiejąca się z nich. Jedynie Stella wydawała się poważna, jednak jak by się zastanowić raczej nieobecna, niż poważna. Wciąż rozglądała się czujnie trzymając tuż obok siebie łuk, a maczetę cały czas przy pasie. No cóż, jest zawiadowczynią. Może i była w tym fachu niezadługo, ale miała do tego naturalne predyspozycje, nie każda osoba mogła dostosowywać do swej woli ilość wpadającego do oka światła, być zmiennocieplna i nosić na sobie cały czas kuloodporny pancerz zamiast skóry. Zmrok zapadał w zatrważającym tempie, lecz w nie tak przerażającym jak znikało kakao z puszek. Gdzieś tam w borze coś szeleszczało, wilki wyły w oddali, a co niektóre ożywione drzewa robiły zamieszanie.
Następnego dnia przed świtem wszyscy byli już gotowi. No prawie, bo Nina była jeszcze w innym, śpiącym świecie. Pozbieranie się nie było problemem. Koce zwinięte w chwilkę, a ognisko zakopane. Zakopanie to sprawa dłuższa, ale nie jak ma się w grupie maga, znaczy magini. Chodzi o to że przewrócenie małego obszaru ziemi to sekundki dla osoby władające tym żywiołem. Wyruszając wszyscy byli już gotowi do walki. Stella z zarzuconą na plecy peleryną niewidką i wcześniej przygotowanym łukiem na ramieniu, Oliver z petardami wszelakiego rodzaju przy pasie, Nina z kosturem w ręce. Było to o tyle ciekawe, że przerastał ją dwukrotnie. I Albert z tarczą przed sobą i ręką na mieczu. Poranek w jakim przyszło im iść nie był przyjazny. Mgła wraz ze wschodem słońca przybierała na sile.
Nim zdążyli porządnie zajść w bór dziwne zjawiska ich zastały. Co róż za ich krokiem przemykało coś z demoniczną szybkością i skrzypiało dźwiękami które mogły wydać tylko legiony świerszczy. Można za to podejrzewać iż istota była głucha, bo choć niewidoczna mknąc robiła tyle hałasu co wściekła żona karczmarza. Uderzała o drzewa, krzewy, krzaki i chruśniaki wszystko tratując. Trójka towarzyszy nic nie mogła zauważyć, jedynie Stella wyłapywała wzrokiem jakiś zarys tego zjawiska. Patrząc na nią nie zapowiadało się, że to coś miłego. Bohaterowie byli przygotowani na taką sytuację. Naciągnięta cięciwa porządnie trzymała strzałę w pewnej ręce jaszczuroludki. Nina już zbierała energie magiczną z otoczenia w dłoni. Inżynier wyciągną duży stalowy klucz i dzierżąc go w jednej ręce, a w drugiej petardę czeka. Albert sięgając powoli do plecaka wyciąga skórzany bukłak. Nagle zza wilekich dzikich róż wyłoniły się wielkie czarne oczy, a tuż pod nimi równie wielkie chitynowe szczęki. Gdzie oczy nie poruszały się to gęba szczękał miarowo, czółka nad łbem drgały i falowały dziko. Choć wydało by się dziwnie czółka układały się w symbole jakby w jakimś nieznanym języku.
-Co do kurwy?
Nie wiadomo do dziś i nie ma to już znaczenia kto wypowiedział te słowa, przy głupocie pewnego z bohaterów. Ten oto szermierz chlusną porządnie poczwarze w łeb bimbrem.... Pisk jak od zażynanej suki przeszył okolicę. Dziwna istota podskoczyła w miejscu i zaczęła wymachiwać kleszczami, które miała przymocowane do nadgarstka. Nadgarstka dziwnie ludzkiego, tak samo jak zaskakująco szybko płynąca rozmazana reszta ciała. Nim kto ktokolwiek zdążył przyjąć postawę obronną robak znikną w gąszczu jako mknąca smuga.
- Nie no świetnie! Mieliśmy tylko wyrośniętego pantodzika sprzątnąć, a nie jakieś mutanty i dziwoludy!- Wkurzony Olivier począ nerwowo przeglądać wszystkie swoje petardy.
- Może to przypadek...- Rzuciła będąc dobrej myśli Nina.
- Myślicie, że koleś wybrał by wrogów Grynerana, sławnych z przypadkowych śmierci większości pracodawców, gdyby miał inną możliwość? -mówił poirytowany Albert przyglądając się wnętrzu bukłaka w którym kiedyś rezydował bimber - Poprostu coś przy tej księdze jest cholernie niebezpieczne albo koleś nie ma zielonego pojęcia co to bezpieczeństwo własne i poprawność polityczna.
-Dobra Albert nie gadaj tu oczywistości!- Zakończyła jałową dyskusje Stella
Badała otoczenie uważnie przyglądając się każdemu drzewu. Ruszyli dalej, tym razem w pełni przygotowani. Już nikt nie był pół śpiący po tym dziwnym spotkaniu. Daleko nie przeszli bez przeszkód. Upomniała się o uwagę mgła, która była w najlepszej formie . Oliver mógłby ją schować do fiolki, Nina wycisnąć całą rzekę wody, Stella ustrzelić, a Albert odrąbać rękę. Oczywiście nikt nie wykonywał tak desperackich ruchów. Gdy widoczność ograniczyła się do trzech łokci Stella ze swym gadzim wzrokiem wysunęła się do przodu. Cóż, widać przeznaczenie lub Starożytni byli przeciwko nim. Pomimo nadludzkiej, może podludzkiej mocy, zależy od poglądów na temat teorii rasizmu, nie prędko odnaleźli miejsce o, którym mówił książę Fones. Mgła już zaczęła się rozchodzić, gdy coś co wydawało się po prostu jej elementem wyrosło na prawo od lekko wydeptanej ścieżki. I tu pojawiają się wspaniałe zalety posiadania zwiadowczyni w drużynie. Kiedy wszyscy poirytowani szli wciąż, ciągnąc swoje ciała na wprost zdziczałej ścieżki, nagłym i groźnie silnym machnięciem ręki zatrzymała ich. Na lewo od nich w sporej odległości pomiędzy drzewami sterczało coś białego. Z tej perspektywy wydawało się mieć maksymalnie dwa łokcie i kciuk grubości, więc łatwo było pomylić to z małą brzózką. Zbliżając się bohaterzy uzyskali inne poglądy na temat tego czym jest owa biała rzecz. Im bardziej podchodzili tym szybciej rosła przed nimi. Będąc tuż przed obiektem, widząc go w całości mieli przed sobą słup wysokości porządnej sosny i grubości uścisku dłoni kowala.
Oliver pierwszy ochoczo podbiegł do słupa, zaczął coś w nim skrobać. Gdy reszta zbliżyła się raczył wytłumaczyć poprawiając binokle:
- Robota starożytnych! Na pewno! Mmógłbym założyć się o moją rękę!- Widać, że obiekt który nawet dla odkrywcy wydał by się po prostu dziwnie położonym słupem dla niego oznaczał więcej.- Ten metal jest nierdzewny, wydaje mi się że w pełni. Ale do pewności potrzebowałbym laboratorium z prawdziwego zdarzenia.
Gdy inżynier dalej molestował słup, Stella była już przy wielkiej jamie dwadzieścia kroków dalej. Przyglądając się dokładnie stwierdziła:
- Tu jakieś cholerne bydle mieszka, dookoła nie ma nawet śladów innych zwierząt, nie ma nic, tylko kości i jakaś roślinka. A widzicie tą roślinkę? Jej owoce są nie ruszone, a nie jest trująca!
Dźwięku, który przeszył okolicę nie dało się przeoczyć. Szczęk chityny ze wszystkich stron, przyczajony za krzewami i drzewami. Szumi jak ciężka zbrojna armia. Wraz z dźwiękiem chityny byli gotowi do walki. Szybko zebrali się razem plecami do siebie, skierowani w cztery strony świata. Jak cztery żywioły tu: nauka i magia, bezpośrednia wojowniczość i skryty zamach zjednoczone pod jednym sztandarem. Niestety, nie było żadnego sztandaru, a to nie chwalebna bitwa. Bohaterzy mieli być zaraz zmasakrowani. Nie mieli szans. Tak pomyślała by osoba poznająca ich historię, na podstawie ich postępowania dopiero od tej przygody. Lecz drużyna ta nie jest wymysłem karczmiennego starca za jedno piwo, ani też nie są herosami wychodzącymi ze wszystkiego bez draśnięcia. Byli po prostu zwykłymi młodymi poszukiwaczami przygód jakich wielu, wielu ginęło i to nie podczas ciekawej przygody. Prawdopodobnie nikt nie zapali im lampionu, ani nie położy kwiatów na kurhanie, jeśli w ogóle ktoś ich pochowa. Biedni, dopiero zaczynali życie. Tu czas ich pożegnać. Świst wypływającej z pochwy stali pożegnał pierwszą maszkarę jaka do nich podbiegła, akurat od strony Alberta. Głowa istoty ładnie przeturlała się pod nogi innym. Dwie kolejne padły od łuku Stelli. Parę ogłuszonych od wybuchu petard trzęsło się leżąc na ziemi. Za pomocą szybkiego machnięcia kostura pchnięte pomiędzy chitynę ostre kamienie zmiażdżyły serce najpierw jednej, a za chwilę drugiej istocie. Wcześniej tak pewne mrówkowate potworności zaczęły się wahać. Tym wahnięciem przeważyły swój los. Zwiadowczyni błyskawicznie zarzuciła na siebie pelerynę niewidkę. Oliver pochwycił swą mechaniczną ręką wielki klucz, w krasnoludzkiej skali dwójka, zaczął nim na przemian dusić i miażdżyć monstra. Nina rytmicznie i swobodnie jakby wystukując rytm do tańca, swym kosturem tworzyła zapadliny w które wpadały mrówki . Zadowolony z rozkręcającej się walki szermierz rzucił tarczę i wybiegł naprzeciw stworom. Tu pojawia się pierwszy i najważniejszy błąd tej walki, brawura. Jeden z insektoidów wykorzystał odwróconą innym uwagę Alberta. Chitynowe kleszcze zaczęły zaciskać się na ramieniu szermierza próbując wyrwać mu rękę. Albert w akcie desperacji począł tłuc szablą z drugiej ręki w szczypiec mrówkowatej bestii. Niestety stal szabli tylko ześlizgiwała się po przeciwniku i raz po raz uderzał sam siebie. Wiedział dobrze, że zabicie potwora w tej chwili było by nie tylko niebezpieczne, co zabójcze. Szczypiec w pośmiertnym skórczu trzymał jak diabli, raz przez taką martwą dłoń prawie ręki nie stracił. Wolał nie kusić losu. Wtedy z pustki pomiędzy dwoma sosnami wystrzeliły demonicznie szybkie strzały wbijając się pod nogi maszkary koło Alberta. Jak każda istota ten mrówkowiec też najbardziej na świecie cenił swoje życie. Przerażony puścił szermierza i zaczął kierować się w stronę lasu, lecz ten nie dał za wygraną. Szybko przerzucił szablę z sprawnej prawej ręki do lewej pogruchotanej. Końcówką wycelował w przeciwnika. Dzieliła ich odległość dwóch długich kroków. Szermierz wiedział co robić. Bardzo niepewnie uniósł szablę lewą ręką nad głowę, trzęsąca się cały czas groziła upuszczeniem szabli w potylicę. Nie czekał na to, wykonując krok do przodu zaczął opuszczać rękę z cięciem na głowę. Dalej dzieliła ich odległość półtora kroku, więc gdy szabla była znów przy brzuchu celując ostrzem w łeb przeciwnika puścił ją ze słabej ręki. Prawa ręka przejęła sprawę odrazu i z nieporównywalną do lewej prędkości przebiła nie opancerzoną lukę między łbem, a tułowiem. Mrówa zacharczała, zmęczona już tą walką położyła się wygodnie na trawie i tak już pozostała. Drużyna już rozprawiła się z większością mrówek, reszta pouciekała. Ach te zwierzęta stadne.
Z póki co dobrze trzymającej się ręki szermierza zaczęła napływać krew ubarwiając piaskowy kostium z jaszczura na purpurę. Szybko podwiną kombinezon i przewiązał ramię nad raną materiałem. Mógłby poprosić Ninę o uleczenie, ale po potyczce jej energia była słaba i nie można było jej marnować. Zasapani, dopiero teraz mogli okazać zmęczenie, nigdy wrogowi. W ramieniu inżyniera pompki i przekładnie dalej pracowały jak szalone. Stella zrzuciła pelerynę i pozbierała niezniszczone strzały. Nagłe wymuszone działanie nie dało pozostać im w miłym stanie wypoczęcia po nocnym śnie.
Choć działo się tak wiele jaskinia dalej stała niewzruszona, nic z niej nie wyszło i nie zaatakowało.
- To musiały być jakieś magicznie zniekształcone mrówki.- powiedziała Stella rozglądając się z kolejną strzałą. Po dokładnym poznaniu anatomii istot podczas walki nikt nie był już zdziwiony tym stwierdzeniem.
- Nie jest to na pewno jakieś potworzaste zwierze. Nic, zero możliwości dogadania się, ani nawet komunkiacji- Mówiła Nina, wydawała się zaskoczona.- lecz jeśli ma jeszcze jakieś powiązania z mrówką gdzieś w okolicy powinno być gniazdo i królowa.
- Noo jasne- potakiwał zafascynowany Oliver-Wszystkie te trupy to mieszańce. To jakby połączyli dwie maszyny. Zobaczcie, nie zauważyliście, że tłów jest jakby ludzki i wszystkie ręce i nogi poza stopami i dłońmi. Nie jestem wyspecjalizowanym alchemikiem, ale wydaje mi się, że za odkrycie elementu, którym można połączyć człowieka ze zwierzęciem nieźle zapłaci jakiś władca.
Pewnie i Oliver wziąłby próbki, spędził wiele nudnych lat w laboratorium i dorobił by się niezłego dworku podarowanego od jakiegoś króla. Wszystko to było pewnikiem i dopełniło by się, gdyby nie pewien krzyk.
- Aaaa to sukinsyn!!!- za ich plecami ze strony z której przybyli wydarła się niskim głosem jakaś istota. Pierwsza w okolicy poza bohaterami tak gadatliwa.- Jebany wąż, zapierdole tego szewca, buty miały być mocne! Aaaa!
Piękna wzorzysta tunika spotkała się na podłożu z jeszcze mokrą trawą. Ta postanowiła pozostać na ubiorze grubaska szarpiącego się na ziemi i trzymającego za buta.
- No, nareszcie wyszedł.- Powiedziała wyraźną ulgą zwiadowczyni. Jako jedyna nie zaskoczona zaistniałą sytuacją. - Ooo jaśnie Książe Fones, jak miło znowu Władcę Księcia spotkać. Prosimy o wybaczenie, że walczymy w miejscu do opalania się Jaśnie Pana. Hmm choć pewnie dzisiaj słoneczko zza tych drzew nie dopisuje.
Po chwili reszta zrozumiała czystą ironię tych słów. Raz, dwa inżynier i szermierz podciągnęli za ręce jaśnie księcia na równe nogi. Choć szarpał się, nie było dla niego szans na ucieczkę.
- A więc tak to u was z zaufaniem Światły Władco?- Pytał i tak już wściekły na księcia za piękne i uprzejme przyjęcie na dworku Oliver. Co prawda bardzo lubił władzę królewską najlepiej despotyczną, lecz uważał, że władyka takowy powinien być uprzejmy i sprawiedliwy, ideał władcy.
-Aaa moja noga.-Zaryczał Fones coraz bardziej się szarpiąc.- Prędko do wioskowej baby!
Wszyscy osłupieli ze zdziwienia . Tą wypowiedzią zleceniodawca zmniejszył swe szanse na przeżycie do zera. Nawet dzieci wiedziały, że książę czy król, gdyby znalazł się w tak idiotycznej sytuacji poprosił by o znachora, w ostateczności cyrulika. O wioskową babę mógł poprosić tylko chłop.
- Właśnie sobie przypomniałam.- Powiedziała Nina.-Ostatnio w modzie wśród władców jest podstawianie sobowtórów, sami siedzą za jakąś ścianą i przez obrazy patrzą. Ponoć nawet paru uratowało to skórę.
- No to kolejnemu też uratuje.- Skwitował Albert- Czyń honory Oliver.
Inżynier nie potrzebował zachęty, gdy tylko towarzysz puścił wieśniaka przerzucił go sobie przez ramię.
- Puśćcie mnie wy chamy!- Widać sobowtór uznał, że litością ich nie weźmie. -Zostawcie mnie, na Imosa! Władce tak traktować, jak Gryneram się o tym dowie...
Co okropnego się stanie z naszymi bohaterami pozostanie już słodką tajemnicą fałszywego księciula. Mechaniczne ramie trzymało go przez brzuch, a stąd dla metalowej pięści krótka droga do głowy.
Tradycji stało się zadość, kolejny zleceniodawca roboty dla naszej drużyny skazany na śmierć fruną w głąb jaskini. Jaskini w której pewnie siedzą tysiące mrówek olbrzymów.
Przebieraniec leciał krótko i lądował głośno, w krzyku jękach i przekleństwach. Poza czeluść ukazały się jedynie tumany kurzu.
Choć czekali nie krótko, nie było słychać specyficznych dla osób z rozgniataną czaszką dźwięków. Ogólnie poza cichutkim pojękiwaniem nie było słychać nic. Wkurzony Albert już przekraczał próg jaskini, gdy z wnętrza prosto w jego twarz poszło parę pędzących kamyków.
- Skurwysyn myśli, że sobie fortece zrobił.- powiedział coraz bardziej wkurzony szermierz trzymając się za twarz.
- Dobra, usiądźmy i zastanówmy się co z tym zrobić.- Oliver widać miał już jakiś plan i chciał go przedstawić, lecz nie wszyscy popierali jego pomysły. Dziwne czy nie Albert i Oliver zawsze mieli inne plany i każdy realizował swoje. Albert wszedł ostrożniej do jaskini, schylony, zasłaniając się tarczą. Pewnym truchtem dołączył do exploracji Oliver, którego plan pewnie wymagały całkowitego braku działania ze strony towarzysza. No, ale cóż, jak już to nie będzie gorszy. Tuż za nimi dołączył żwawo skaczący w powietrzu płomień. Jeszcze na początku lotu płoną miłą dla oka ciepłą czerwienią z żywymi językami, lecz chwilę po wejściu głębiej poza granice światła wpadającego do jaskini zmienił barwę na statyczny i bezduszny niebieski. Oczywiście nie pojawił się samoistnie, wcześniej skakał teraz spokojnie unosił się koło właścicielki. A dokładnie tuż nad kosturem. Teoretycznie za Niną powinna wchodzić Stella, teoretycznie. Dzięki rozjaśniającemu drogę światłu drużyna szybko zauważyła „księcia Fonesa”. Albert spojrzał na Olivera, Oliver zerkną na Alberta i szybkimi susami wyruszyli w szaleńczym wyścigu. Gdy byli już po paru krokach oczywiste było zwycięstwo inżyniera, który może i nie dorównywał siłą konkurentowi, lecz tempo i technikę biegu miał mistrzowską. Podnosząc triumfalnie mechaniczną rękę by walnąć i ogłuszyć grubasa w biegu Oliver nie zauważył wyciąganego zza szaty przeciwnika śliniącego się czarnym wywarem ostrza.
Bryzgająca krew ubarwiła ścianę jamy, wrzask rozniósł się echem długo szumiąc w okolicy. Księżyna trzymał się za rozharataną dłoń, skrytobójcze ostrze chłonąc krew leżało koło strzały. Kto wie i zliczy ile razy zwiadowczyni ratowała mniej rozgarniętych członków drużyny. Powietrze w głębi jaskini zatrzęsło się. Spod niego wystawał przez chwilę kawałek cięciwy i zagiętego drewna, lecz tylko chwilę. Cięciem podręcznego nożyka Oliver przeciął arterię wymęczonego i rozbrojonego sobowtóra . Zagroził jego życiu, a jakby go puścili prawdziwy zadbał by im o miłe przywitanie u siebie i sąsiednich państewkach. Truchło dłużej nie zawracało niczyjej uwagi. Każdy był skupiony na poszukiwaniu księgi po jak się okazało bez potworowej zawartości jaskini.
-He, mamy farta.- Mówił zadowolony z siebie Albert leniwie rozglądając się w miejscu.-Pewnie się mrówy przeprowadziły, a tedy tylko przechodziły.
Szybko doszli do końca jaskini, a księgi jak nie było, tak nie ma.
-Co jest wzięły ją ze sobą?- Oliver, jak większość drużyny, nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Sytuacja wydawała się tak absurdalna, że wyssana z palca. Wielki zwierz, którego nie ma. Stado zmutowanych mrówek. Szpieg sobowtór, który obserwował ich z ukrycia. I księga po która wyparowała. Szermierz ziewnąwszy oparł się łokciem o denną ścianę groty. Aj, jaj, jaj. O jedno oparcie za dużo. Ściana zwinęła się i z następnym zamachem zdmuchnęła go. Pisk przekraczający ludzkie możliwości przebiegł przez jamę trzęsąc nią wielce. Malutkie ślepia otworzyły się, a nieludzki pisk powtórzył się jeszcze parę razy. Wielkie skrzydlate bydle, które schylone w pół sapało ciężko przekręciło łeb w stronę pustego miejsca w jaskini. Oba skrzydła zakończone długimi czarnymi szponami lekko uniesione celowały w puste miejsce w jaskini. Potwór rykną jeszcze raz i machną w to miejsce. Stella szybko wyjechała spod peleryny, podmuch przy okazji zgasił płomień, który jeszcze przez pierwszy podmuch przetrzymała na chwile Nina. Widać że po tych paru piskach i machnięciach skrzydeł monstrum było już rozbudzone i coraz bardziej rozjuszone.
Inżynier chwycił ładunki wybuchowe, w każdej chwili rozwalić je o mordę poczwary, zwiadowczyni przygotowała łuk i pewnie celowała między oczy przeciwnikowi, magini zdmuchnięta powoli podnosiła się z ziemi, szermierz niezdarnie do czołgał się do szabli i już wysuwał szablę. Wszyscy byli za wolni, widać potwór miał okropnie silne mięśnie. Już w pełni rozbudzony po wycofaniu na chwilę skrzydeł machną nimi z pełną parą. Wszyscy padli ogłuszeni…
Szermierz obudził się po długim czasie, w uszach mu piszczało. Nic poza okropnym odbijającym się w uszach echem nie mógł usłyszeć. Żadne światło nie docierało już z zewnątrz do jamy. Dalej widział przed sobą poruszające się w pionie błyszczące jak dwa zgniłe kawałki mięsa ślepia. A w lekkiej księżycowej poświcie na skraju pola widzenia dostrzegł połyskujący element. Oliver także odzyskiwał przytomność. Dalej nic nie słysząc porozumiewawczo kiwnęli na siebie nawzajem. Albert przeczołgał się powoli do inżyniera przytrzymując szable na piersi. Nie musieli nic omawiać, szermierz ustawił się z przodu unosząc powoli jedną nogę a drugą nachyloną w kierunku bestii. Towarzysz chwycił go za podeszwę buta, wszystkie pompki parowe poruszały się z wielkim wysiłkiem, buchając przy tym okropnie. Szybkim i stanowczym pchnięciem Oliver posłał gadzioskórego szermierza z bronią w ręku prosto na potwora.
Huh. To były dla Alberta prawdziwie dłużące się chwile, jakich w życiu poszukiwacza przygód było nie mało. Pomimo demonicznie szybko bijącego serca, był w pewien sposób opanowany podnosząc miecz nad głowę by ciąć nim oburącz. Takie chwile były wspaniałe, mógłby tak skakać co tydzień. Zawsze czuł, że los jest po jego stronie, więc leciał pewnie w euforii. Twarde zderzenie z rzeczywistością nie należało do najmilszych. Nie był dość szybki. Wielki czarny szpon był już koło niego nim jeszcze był w zasięgu głowy potwora. Choć elastyczny kostium nie rozdarł się impet uderzenia poszedł po kościach, a szpon nawet przez kombinezon wbił się w bark głęboko. Wstrząsnęło nim tak, że prawie wypuścił by szable. Oj, co by to było za poniżenie! Zginąć bez broni w ręku. Szermierz czuł, że tego nie przeżyje. Po obrażeniu otrzymanym walce z mrówkami i ciosem właśnie otrzymanym jakiś starożytny mistrz mógłby go uzdrowić, lecz zderzenie z kamiennym i nie gładkim podłożem jaskini wykończy go. Szkoda mu było tylko jeszcze miał plany zobaczyć parę rzeczy na świecie. Pomimo tego wszystkiego był szczęśliwy, nie umierał sam w zapomnieniu. Nie giną w jakiejś bezsensownej ludzko-ludzkiej wojnie, ale walcząc z wielką niebezpieczną bestyją. W ostatnich chwilach świadomości próbował wymusić na sobie szeroki uśmiech. Niestety wyszedł mu co najwyżej sardoniczny uśmiech. Zawył i wszystko zalała ciemność.

Autor: TheCiuchcik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz