środa, 24 lutego 2010

Praca konkursowa #4: Woń Kamelli

Woń Kamelli
od Andee

Świeci mocniej od świetlików, które wykonują pojedyncze piruety wokół języków płomieni oplatających ją. Daje mocne światło, jedyną rzecz, która topi kawałek szklanego lodu, odbijającego me prawdziwe ja na to fałszywe – idealną, perfekcyjną dziewczynę. Jednocześnie jednak staje się niebezpieczna. Jej dzieci, opętani, mroczni tancerze, pląsają, jak im gra, coraz bardziej zacieśniając swój ciemny krąg wokół mej osoby. Nie próbuję się uwolnić, gdyż wiem, że nie mam jakiejkolwiek szansy, która pozwoliłaby mi na ujrzenie chociaż ostatni raz promieni słonecznych delikatnie odbijających się od łusek ryb, które bawią się w jeziorze, tworząc nad jego taflą złocistą poświatę.

Wciągam do płuc zatęchłe powietrze, rozkoszując się ostatnimi jego zapasami. Nie próbuję rozważać nad swoim życiem, gdyż i tak całe było jak ten pokój – szare, nadgniłe i dające ostatnie tchnienie, kiedy potem się zorientujesz, że nadal możesz poczuć malutki huragan, tworzący z twoich włosów wijące się węże.

Podnoszę się, podpierając brudnymi rękoma. Mam przed sobą woskową świecę, a raczej jej resztki, które zaczęły układać na drewnianym stole coś na kształt okruszków chleba. Pod moimi zimnymi, bladymi stopami daje się słyszeć odgłos kleistego linoleum. Chwieję się, uderzając głową o ścianę.

Nastaje jedynie koniec, tworząc nowy, mlecznobiały jeszcze początek.



Widzę w oddali bramę, z pozoru nie wyróżniającą się niczym od innych. Okrywają ją ośnieżone szczyty malutkich choinek. Podchodzę bliżej. Dotykam dłonią mosiężnej klamki z podobizną lwa. Wygląda, jakby zaraz miał na mnie skoczyć. Robi mi się zimno, ogarnia mnie poczucie niższości względem tak mocarnego zwierzęcia. Jeszcze raz spoglądam na metalowe wrota. Ozdabiają je malutkie wróżki, wykonujące wokół lodowych języków płomieni swój szalony taniec. W głowie słyszę ich opętane krzyki, przez moje ciało przechodzi dreszcz podniecenia.


Naciskam klamkę, drzwi powoli się otwierają. Zamykam oczy, skupiam się na muzyce grającej gdzieś w oddali. Znam tę melodię. Stawiam ostrożnie każdy krok, czując na sobie delikatną płachtę otulającą me zmarznięte ciało. Po chwili odzyskuję zdolność widzenia, lecz krajobraz, jaki się przede mną rozciąga, jest nie do opisania. Promienie wschodzącego słońca padają u mych stóp, trawa płaszczy się niczym pokorny sługa. Czuję się jak wielka pani z mlecznobiałą kwintesencją (dop. aut. Chodzi o mgłę. Piszę, bo nawet polonistka nie zrozumiała metafory :3) mającą początek na mojej szyi.
Biorę w blade dłonie kielich kwiatu, to chyba niezapominajka. Powoli klękam, ujmując całą roślinę, i wdycham jej upajający zapach. Przede mną rozpościera się wielkie pole tych kwiatów, ale czuję, że ten, tylko ten jest wyjątkowy, to dyrygent wśród posłusznej orkiestry, testament mej duszy. To muzyka wypływająca prosto z pozytywki, znajdującej się gdzieś głęboko we mnie.

To Dolina Pamięci.


W oddali rozciąga się mroczny las, kryjący w sobie wielką tajemnicę. Idę tam jak zaczarowana. Nie ma żadnej drogi, są tylko niezapominajki, które uginają się pod dotykiem stóp.
Słyszę płacz dziecka, nie wierzę, że jest tu ktoś jeszcze. Podbiegam szybko, wchodząc w głąb puszczy. Nagle staję. Widzę wielkie lustro. Nie, to tafla błękitnej wody. Już mam odejść z powrotem, gdy zauważam dziewczynkę. Ma długie, brązowe oczy i niebieskie oczy, kapią z nich zdradzieckie, niechciane łzy. Ktoś ją woła. brunetka ociera szybko policzki i już zaczyna bawić się z innym. Jej serce jednak nadal jest zajęte przez wzburzone fale.

To Las Przysiąg.


Uciekam szybko, jakby goniło mnie nieujarzmione zwierzę. W rzeczywistości jednak próbuję uwolnić się od prawdy.

Boję się. Jestem całkiem sama, spragniona kogoś bliskiego. Sceneria całkowicie się zmienia, gdy wchodzę w głąb krainy. Trzęsę się, nie wiem już, czy z zimna. Wyobrażam sobie dom, za którym tak tęsknię.

Przede mną wyrasta rwista, lecz wąska rzeka. Nabieram z niej trochę wody i obmywam nią twarz. Staram się uspokoić, jednak ukojenie nie przychodzi. Znów słyszę pojedyncze dźwięki, jakby ktoś grał na harfie. Z każdym brzdąknięciem tracę przytomność, czuję, jak oddalam się od swego ciała. Przez oczy przelatuję mi różne obrazy, chwilowo odczuwam piekielny ból w sercu. Widzę to, co tak szybko chciałam zagrzebać gdzieś w sobie. Dotykam po kolei każdego wspomnienia, jakby było uwiecznione na taśmie filmowej.

To Źródło Rozczarowań.


Jakaś tajemnicza siła popycha mnie. Woda rozpryskuje się na wszystkie strony, zakłócam idealną powierzchnię rzeki, wpadam do niej. Nie tonę, mogę oddychać. Tak jakbym była fortepianistą, który właśnie zasiadł przed swym ukochanym instrumentem. Nie wiem, ile mija czasu. Nagle coś mnie gwałtownie zatrzymuje, odwracam głowę. Z dna morskiego wyrastają drewniane schody. Nie jestem pewna, czy wejść na nie, ale same się przybliżają.
Stopnie prowadzą mnie do małego pomieszczenia, całkowicie pustego. Mam wrażenie, że jest to obraz, pojedyncze pociągnięcia pędzla, moja zamknięta pasja, którą boję się wypuścić na zewnątrz. Coś psuje jednak tę scenerię. Ona. Stoi przede mną, wyrzeźbiona z sosny, i spogląda z tryumfem oraz wyższością.

To Pokój Bólu.


Próbuję znaleźć wyjście. Przywołuję obraz drzwi do tej krainy. Czuję obecność małych wróżek - pokus. Szepczą mi coś do ucha. Odganiam je. Nie wiem, gdzie szukać pomocy.


Z drzew sakury spadają pojedyncze kwiaty, komponujące na szklanej tafli jeziora malutkie lampiony, które pływają, szukając celu. No tak. Ja też go nigdy nie posiadałam.

Siadam na małym mostku, zadzierając głowę do góry. Chmury, zmęczone podróżą, płyną po lazurowym niebie, które wyciąga do mnie swą ognistą rękę. Próbuję ją ująć, lecz w ostatniej chwili rozpryska się na tysiące malutkich części, usiłujących schować pośród kory rozłożystych drzew. Ich gałęzie mją zamiar zakłócić idealną powierzchnię wody, tańcząc ze sobą, niczym orkiestra Wiatru.

Kropelki porannej rosy wskakują na me palce, rozpoczynając monotonną wędrówkę. Czuję, że jestem ich pośredniczką, współtowarzyszką… Przyjaciółką? Zamykam oczy, wdychając świeże powietrze. Nic więcej nie potrzeba mi do szczęścia. Chociaż nie wiem, czy to jest się moją prawdziwą eudajmonią, czy też jej iluzją, znajdującą się w doskonałym świecie, jednym z tych, które były kiedyś pod mą kontrolą.

Gdzieś w oddali zaczyna grać muzyka, z początku spokojna i mozolna, z upływającym czasem bardziej burzliwa. Urywa się w pół zdania, powodując, że dostaję gęsiej skórki. Czuję, że zaraz wszystko się skończy, mimo iż dla mnie kres nastał wcześniej. Nie chcę bronić przed tym innych. Nie tych, którzy zasłużyli.

- Haru-chan? – Słyszę czyjś niepewny głos. Podrywam się, pragnąc dojrzeć jego właściciela. W pierwszej chwili nie zauważam drobnej postaci, ukrytej wśród amarantowych płatków kwiecia, lecz nagle wyłania się. Próbuję dostrzec zarysy twarzy tej drobnej istotki, jednak nie mogę nic zobaczyć przez promienie słoneczne nałożone na jej ciałko. Umożliwia mi to jedna z leniwie płynących chmur, która przysłania złocistą kulę. Błyszczące, orzechowe oczy spoglądają z ufnością na krajobraz, który się przed nimi rozciąga.

– Haru-chan? – powtarza osóbka, przechylając główkę, a krwistoczerwone, długie włosy, misternie ozdobione małymi kwiatkami, zaczynają wirować w powietrzu.

Chcę przemówić, zapewnić ją, że tak, lecz z mego gardła nie wydobywa się nic prócz niezrozumiałego jazgotu. Łapię się za szyję, próbując wydostać z niewidzialnych więzów.



- Czy to koniec? – pytam Morfeusza, który otworzył drzwi do swej krainy, grając jakiś utwór mosiężnymi kluczami. Obdarza mnie zdziwieniem. Nagle spuszcza głowę, a jego twarz przyozdabia wyraz współczucia i żalu do… świata? Nie jestem pewna.

- Tak. Przypuszczam, że tak. – Wchodzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz