Siedziała naga na skraju klifu z szeroko rozpostartymi ramionami i skrzydłami. Pod jej stopami wzburzone fale uderzały z impetem o skały. Wiatr muskał srebrne pióra i rozwiewał włosy.
Nadchodził sztorm.
Otworzyła oczy i spojrzała na ciemniejące powoli niebo. Trwała tak bez ruchu, kiedy nagle przez jej twarz przeszedł grymas bólu. Skuliła się, chowając twarz w dłoniach i opatulając się skrzydłami. Po chwili spomiędzy jej zaciśniętych palców zaczęły skapywać szkarłatne krople.
Donośny męski śmiech rozbrzmiał po sali całkowicie wypełnionej książkami.
- Znowu przedstawili ją jako kościotrupa! A przecież to taka niesamowita kobieta… – powiedział przystojny, czarnowłosy mężczyzna, siedzący na jedynym w tym pomieszczeniu, skórzanym fotelu.
Stojąca przy drzwiach młoda kobieta uśmiechnęła się delikatnie, ale nic nie odpowiedziała. Mężczyzna westchnął głęboko i wstał. Po chwili namysłu podszedł do niej.
- Pięknie dzisiaj wyglądasz…
Dotknął opuszkami palców jej policzka, którego przyjemne ciepło drażniąco kontrastowało z jego zimną dłonią.
- Jednak nie przybyłaś tutaj, aby słuchać komplementów, prawda?
Skinęła głową, przymykając przy tym na ułamek sekundy oczy. Mężczyzna westchnął po raz kolejny.
- Więc chodźmy.
Odsunął się od niej i wyszedł z sali. Kobieta poszła za nim. Przemierzyli w milczeniu długi, mroczny, obwieszony zwierciadłami korytarz. Na jego końcu znajdowały się wielkie, solidne wrota wykonane z czystego srebra. Zatrzymali się przed nimi.
- Jesteś gotowa?
Kiwnęła głową.
- Dobrze. – odpowiedział i pchnął jedno ze srebrnych skrzydeł. Ustąpiło bez najmniejszego oporu.
Kiedy przekroczyli próg, ich oczom ukazała się ogromna komnata, wsparta na marmurowych kolumnach. Szli spokojnie wzdłuż nich, a ich kroki odbijały się głucho od kamiennych ścian ukrytych gdzieś w mroku. Na samym środku komnaty stała brama, zrobiona z żelaznych krat. Pilnowały jej dwie czarne pantery, z zielonymi niczym szmaragdy oczami. Ich ogony smagały nerwowo powietrze.
- Charonie? – głos mężczyzny utknął gdzieś w przestrzeni.
Z ciemności wyłonił się mały człowieczek i zbliżył się do nich. Na jego okrągłej, pomarszczonej i wykrzywionej twarzy malowało się cierpienie.
- Otwórz nam.
Charon skrzywił się jeszcze bardziej i podszedł do krat. Zwierzęta zeszły mu z drogi i usiadły na uboczu. Człowieczek złapał za jeden z prętów i pociągnął go z całej siły. Powoli, ze strasznym zgrzytem, brama rozwarła się. Sekundę potem panującą dotąd ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Do nozdrzy kobiety dotarł zapach rozkładającego się ciała.
Mężczyzna złapał ją za nadgarstek i pociągnął w kierunku otworu.
- Nie bój się. Jestem przy tobie. – powiedział, kiedy przekroczyli bramę do Podziemi.
Po chwili znaleźli się na kamienistej, wąskiej ścieżce, prowadzącej przez czerwoną pustynię. Padające na nią światło także było czerwone.
Kobieta mocniej zacisnęła palce na jego zimnej dłoni. Starała się nie rozglądać na boki. Obrazy jednak same stawały jej przed oczami. Drgnęła…
Z boku dochodził stłumiony jęk gwałconego mężczyzny. Pokryta ropiejącymi wrzodami kobieta czołgała się po ziemi. Młoda dziewczyna z otwartym brzuchem i wypływającymi wnętrznościami, trzymała w ramionach rozkładające się dziecko. Palony na stosie starzec darł się niemiłosiernie, a smród jego zwęglonego ciała roznosił się po okolicy. Przywiązanego do pala mężczyznę polewano wrzątkiem i kwasem, aż jego powłoka zmieniła się w kupę mięsa. Kobieta z wielkim brzuchem krzyczała rozdzierająco, aż spomiędzy jej nóg nie zaczęła wystawać zielona główka bez oczu.
Przymknęła powieki. Starała się skupić tylko na tej zimnej dłoni, która ją prowadziła.
- Jesteśmy – powiedział.
Otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Byli sami. Przed nimi na podwyższeniu leżała gruba księga. Podeszła do niej, a w jej ręce pojawiło się znikąd białe pióro. Przytknęła jego koniec do pożółkłej kartki i podpisała się na niej. Czarne, wielkie litery wsiąkły w pergamin.
- Jesteś jedyną, która nie musi składać na niej podpisu własną krwią. Wiesz o tym?
Odłożyła pióra i odwróciła się w jego stronę. Otworzyła usta, aby coś odpowiedzieć, kiedy nagle poczuła, że coś łapie ją za kostkę. Spojrzała w dół. Pod jej nogami leżał ludzki korpus, z którego końca wypływały na piasek czarne wnętrzności. Był nagi. Jego skóra miała brudny, zielony kolor. Gdzieniegdzie odrywały się od niego przegniłe płaty mięsa. Z pustych oczodołów wychodziły białe glisty, a z ust i nosa czarne robaki. Do pokrytej zakrzepłą krwią głowy przylepiły się resztki włosów.
W jej oczach pojawił się strach i nieme wołanie o pomoc. Krzyknęła krótko, przeraźliwie. W tej samej chwili mężczyzna doskoczył do niej i objął ją, odgradzając od rozkładającego się stwora.
Wtuliła się w niego i starała się odciąć od otaczającego ją świata. Poczuła jego dłoń na swojej głowie.
- Już dobrze… już nic ci nie grozi.
Odsunęła się od niego i spojrzała mu w oczy. Jeszcze przez chwilę czuła w nozdrzach zapach jego ciała. Zapach, który ją uspokoił.
Znajdowali się w średniej wielkości komnacie. Przez wielkie okna wychodzące na ogród, wpadał ciepły wiatr i zaszeleścił długimi, czarnymi zasłonami. Pod ścianą stało duże łoże, przykryte jedwabną pościelą koloru smoły. Była noc…
Mężczyzna wplótł palce w jej miękkie włosy, dotykając przy tym ciepłego policzka. Drugą ręką objął ją w talii. Byli tak blisko, że czuli bicie swoich serc.
Pochylił się nad nią powoli, coraz bardziej parząc oddechem jej usta. Kiedy ich wargi dzieliło zaledwie kilka milimetrów, przymknęła oczy, aby móc całkowicie zatracić się w jego objęciach. Pochylił się nad nią jeszcze bardziej i złożył na jej ustach delikatny pocałunek, który z sekundy na sekundę stawał się coraz głębszy i namiętniejszy. Jej drobne ciało drżało pod jego dotykiem. Czując to, objął ją jeszcze mocniej. W tamtej chwili poczuła się bezpiecznie…
Kiedy w końcu zabrakło im tchu, zakończył pocałunek i spojrzał na nią. Jej piękne brązowe spojrzenie wywołało tak rzadki uśmiech na jego twarzy. Dotknęła kosmyków jego czarnych, przydługich włosów.
- Dziękuję… - szepnęła.
Dźwięk tego słowa odbił się od ścian i powrócił do nich. Przytuli ją bardzo mocno.
- Dziękuję ci, Lucyferze…
Spoglądała na świat, niewidoczna dla innych. Delikatny wiatr muskał jej srebrne skrzydła. Pomyślała o ich ostatnim pocałunku. Dotknęła opuszkami palców warg i uśmiechnęła się delikatnie.
- To było miłe… – powiedziała sama do siebie.
Spojrzała w kierunku zachodzącego słońca. Raziło ją w oczy. Wiatr ponownie zawiał, przywołując w pamięci dotyk jego dłoni.
Nie rozumiała tego do końca. Nie rozumiała tych uczuć, które teraz ją ogarnęły. Nie potrafiła ich nazwać, ubrać w odpowiednie słowa.
Niebo powoli zmieniało kolor z szaro-błękitnego na ciemny granat. Gwiazdy rozbłysły blado. Zza horyzontu wyłonił się okrągły księżyc. Spojrzała na jego jasną tarczę i zrozumiała, że musi dokądś się udać – do miejsca, w którym po raz pierwszy poczuła smak jego ust i chłód jego dłoni.
Odwróciła się gwałtownie. Jej skrzydła zatrzepotały pod tak nagłym naporem powietrza. Czarny materiał sukni zaszeleścił cicho.
Znalazła się w starym, przepięknym sadzie. Wiekowe, sękate jabłonie pokryte zaróżowionymi pączkami, poruszały się na delikatnym wietrze. Wokoło unosił się zapach kwiatów. Wciągnęła głęboko powietrze, upajając się nim. Czuła się szczęśliwa…
To właśnie tu, pod tymi drzewami, po raz pierwszy po niezliczonych latach samotności i cierpienia, nauczyła się, co to znaczy bliskość drugiego ciała. Co to znaczy bezpieczeństwo i ciepło.
Ruszyła przed siebie. Pod stopami czuła zimną, wilgotną trawę. Promienie księżyca nadawały temu miejscu tajemniczego blasku, a wszechobecna cisza uspokajała jej kołaczące serce.
W powietrzu rozległ się dźwięczny, kobiecy śmiech. Zatrzymała się i zwróciła w jego kierunku. Jej ciało przeszedł zimny dreszcz przerażenia.
- Kto…? – szepnęła bezgłośnie.
Kto mógł tutaj być? Przecież to miejsce było święte, tylko dla niej i Lucyfera.
Więc kto?
Ruszyła w stronę, z której dochodził ów śmiech. Przyspieszyła. Wręcz biegła… Jej oddech stał się krótki, urywany. Nie czuła już trawy pod stopami, ani otulającego ją wiatru.
Zatrzymała się gwałtownie i podeszła do najbliższego drzewa. Oparła się o nie. Znieruchomiała… Kilka metrów przed nią, na usianej rosą trawie, leżała młoda dziewczyna i śmiała się donośnie. Nie była jednak sama… Obok niej znajdował się czarnowłosy, przystojny mężczyzna, który całował ją po szyi. Jedną dłoń opierał o ziemię, a drugą wsuwał pod jej wiosenną sukienkę.
Zimny dreszcz przerażenia ustąpił miejsca pustce. Pustce, która wypełniła ją całą i nie pozwalała zareagować.
- Dlaczego…?
Pustka ustąpiła miejsca rozpaczy, ogarniające jej ciało lodowatą falą. Nie wiedziała, co ma zrobić, jak postąpić. Czuła się bezbronna i bezradna.
Mężczyzna zdjął z dziewczyny sukienkę, muskając przy tym jej nagie ciało. Całkowicie pochłonięci zaspokajaniem swoich żądz, nie zauważyli niczyjej obecności.
Dla nich świat się zatrzymał.
Odepchnęła się od drzewa i odwróciła. Pochyliła głowę, pozwalając włosom całkowicie zakryć twarz. Ruszyła powoli przed siebie. Po chwili rozmyła się w księżycowym cieniu jednej z jabłoni, pozostawiając po sobie srebrne pióro, które lekko spłynęło na ziemię.
Nienawidziła siebie.
Nienawidziła tego, że posiada anielską powłokę, a ludzkie serce i ludzki umysł.
Nienawidziła swoich uczuć, których nie umiała ubrać w słowa.
Nienawidziła swojego istnienia…
Nie pamiętała, kiedy i jak została stworzona. Jednak przez cały okres swojej egzystencji towarzyszyła ludziom. Całkiem sama pośród tych istot, których życie trwało krócej niż mgnienie oka, czuła się strasznie samotna.
Widziała wiele i doświadczyła wiele. Trzymała w swoich ramionach zgwałcone kobiety, które z rozpaczy podcięły sobie żyły. Świętych wszystkich religii, którzy umierali za swoją wiarę. Dzieci w agonii, konające przez głupotę i pychę dorosłych.
Przychodziła także po morderców, gwałcicieli, tyranów i dyktatorów, aby w milczeniu wskazać im ich miejsce na pustyni Piekieł.
To wszystko, te wszystkie cierpienia i okrucieństwa, odbiły się bólem w jej brązowym spojrzeniu. Ludzkie uczucia, których ciągle doświadczała, pozostawiły w jej sercu i umyśle nie mogącą się zagoić bliznę.
Nie posiadała imienia, więc nikt się do niej nie modlił, nikt nie dziękował. Nikt nie ulżył jej w cierpieniu. Zapomniana, zignorowana, porzucona przez ludzi, dopiero w jego ramionach znalazła spokój i ukojenie.
Teraz zrozumiała, jakie to wszystko było złudne i ulotne…
Siedziała naga na skraju klifu z szeroko rozpostartymi ramionami i skrzydłami. Pod jej stopami wzburzone fale uderzały z impetem o skały. Wiatr muskał srebrne pióra i rozwiewał włosy.
Nadchodził sztorm.
Otworzyła oczy i spojrzała na ciemniejące powoli niebo. Trwała tak bez ruchu, kiedy nagle przez jej twarz przeszedł grymas bólu. Skuliła się, chowając twarz w dłoniach i opatulając się skrzydłami. Po chwili spomiędzy jej zaciśniętych palców zaczęły skapywać szkarłatne krople.
Odsunęła powoli dłonie. Po jej policzkach spływały krwawe łzy. Położyła ręce na kolanach i opuściła głowę.
Wiatr nabierał na sile…
Po chwili zerwała się gwałtownie i spojrzała na niespokojne morze. Uśmiechnęła się blado.
Niebo nad nią zrobiło się czarne.
Sięgnęła dłonią do jednego ze swoich skrzydeł. Chwyciła u jego nasady. Wzięła głęboki oddech. Pociągnęła z całej siły.
Przez powietrze przeszedł rozdzierający krzyk bólu. Upadła na kolana i oparła dłonie na ziemi, dysząc ciężko. Z jej szeroko otwartych ust i oczu skapywała krew. W miejscu, z którego przed chwilą wyrastało piękne skrzydło, ziała dziura. Krew leciała z niej ciepłym strumieniem, spływając swobodnie po jej boku.
Próbowała się opanować i zapomnieć o bólu. Spojrzała na leżące obok skrzydło, przybierające powoli szkarłatny kolor.
Ciągle na kolanach sięgnęła ponownie na swoje plecy. Kolejny krzyk wzbił się w niebo i zmieszał z odgłosem wzburzonych fal.
Upadła na ziemię nieprzytomna.
W tej samej chwili na klifie pojawił się Lucyfer. Rozglądał się ze zdenerwowaniem wokoło, trzymając w zaciśniętej dłoni srebrne pióro. Kiedy jego wzrok padł na leżącą na ziemi kobietę w kałuży krwi, wstrzymał oddech, a jego źrenice rozszerzyły się. Dopadł do niej, odwrócił ostrożnie na plecy i wziął ją w ramiona. Jej zbrukane krwią ciało stawało się coraz bardziej zimne i coraz mniej żywe.
- Dlaczego to zrobiłaś, głupia?! – krzyknął.
Otworzyła powoli oczy. Kiedy zobaczyła jego twarz, uśmiechnęła się delikatnie. Podniosła dłoń i dotknęła jego policzka.
- Jednak do mnie przyszedłeś… – szepnęła ledwie dosłyszalnie – cieszę się…
- Pewnie, że przyszedłem! Jak mógłbym tego nie zrobić?! Słuchaj, to nie jest tak, jak…
Jej dłoń zsunęła się z jego policzka, pozostawiając na nim krwawy ślad. Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego z uśmiechem, po czym jej powieki zaczęły powoli opadać, ukrywając pełne bólu i różnorodnych uczuć spojrzenie.
Po chwili jej oczy zamknęły się na świat.
- Ej! Nie zasypiaj! Otwórz oczy!!!
Cisza…
Z pochmurnego nieba spadły na ziemię pierwsze krople deszczu, by po chwili wzmóc na sile i uderzyć z całym impetem.
Trzymał jej martwe ciało w swoich ramionach. Deszcz zmywał z niego krew.
Nie czuł już tego charakterystycznego ciepła, które mu towarzyszyło przy obejmowaniu jej.
- Nie… – szepnął gorączkowo, gdy zaczęła znikać – nie, nie, nie... tylko nie to…
Po chwili został sam pośród deszczu, ciągle mając przed oczami uśmiech, który do końca pozostał na jej twarzy.
Nadchodził sztorm.
Otworzyła oczy i spojrzała na ciemniejące powoli niebo. Trwała tak bez ruchu, kiedy nagle przez jej twarz przeszedł grymas bólu. Skuliła się, chowając twarz w dłoniach i opatulając się skrzydłami. Po chwili spomiędzy jej zaciśniętych palców zaczęły skapywać szkarłatne krople.
Donośny męski śmiech rozbrzmiał po sali całkowicie wypełnionej książkami.
- Znowu przedstawili ją jako kościotrupa! A przecież to taka niesamowita kobieta… – powiedział przystojny, czarnowłosy mężczyzna, siedzący na jedynym w tym pomieszczeniu, skórzanym fotelu.
Stojąca przy drzwiach młoda kobieta uśmiechnęła się delikatnie, ale nic nie odpowiedziała. Mężczyzna westchnął głęboko i wstał. Po chwili namysłu podszedł do niej.
- Pięknie dzisiaj wyglądasz…
Dotknął opuszkami palców jej policzka, którego przyjemne ciepło drażniąco kontrastowało z jego zimną dłonią.
- Jednak nie przybyłaś tutaj, aby słuchać komplementów, prawda?
Skinęła głową, przymykając przy tym na ułamek sekundy oczy. Mężczyzna westchnął po raz kolejny.
- Więc chodźmy.
Odsunął się od niej i wyszedł z sali. Kobieta poszła za nim. Przemierzyli w milczeniu długi, mroczny, obwieszony zwierciadłami korytarz. Na jego końcu znajdowały się wielkie, solidne wrota wykonane z czystego srebra. Zatrzymali się przed nimi.
- Jesteś gotowa?
Kiwnęła głową.
- Dobrze. – odpowiedział i pchnął jedno ze srebrnych skrzydeł. Ustąpiło bez najmniejszego oporu.
Kiedy przekroczyli próg, ich oczom ukazała się ogromna komnata, wsparta na marmurowych kolumnach. Szli spokojnie wzdłuż nich, a ich kroki odbijały się głucho od kamiennych ścian ukrytych gdzieś w mroku. Na samym środku komnaty stała brama, zrobiona z żelaznych krat. Pilnowały jej dwie czarne pantery, z zielonymi niczym szmaragdy oczami. Ich ogony smagały nerwowo powietrze.
- Charonie? – głos mężczyzny utknął gdzieś w przestrzeni.
Z ciemności wyłonił się mały człowieczek i zbliżył się do nich. Na jego okrągłej, pomarszczonej i wykrzywionej twarzy malowało się cierpienie.
- Otwórz nam.
Charon skrzywił się jeszcze bardziej i podszedł do krat. Zwierzęta zeszły mu z drogi i usiadły na uboczu. Człowieczek złapał za jeden z prętów i pociągnął go z całej siły. Powoli, ze strasznym zgrzytem, brama rozwarła się. Sekundę potem panującą dotąd ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Do nozdrzy kobiety dotarł zapach rozkładającego się ciała.
Mężczyzna złapał ją za nadgarstek i pociągnął w kierunku otworu.
- Nie bój się. Jestem przy tobie. – powiedział, kiedy przekroczyli bramę do Podziemi.
Po chwili znaleźli się na kamienistej, wąskiej ścieżce, prowadzącej przez czerwoną pustynię. Padające na nią światło także było czerwone.
Kobieta mocniej zacisnęła palce na jego zimnej dłoni. Starała się nie rozglądać na boki. Obrazy jednak same stawały jej przed oczami. Drgnęła…
Z boku dochodził stłumiony jęk gwałconego mężczyzny. Pokryta ropiejącymi wrzodami kobieta czołgała się po ziemi. Młoda dziewczyna z otwartym brzuchem i wypływającymi wnętrznościami, trzymała w ramionach rozkładające się dziecko. Palony na stosie starzec darł się niemiłosiernie, a smród jego zwęglonego ciała roznosił się po okolicy. Przywiązanego do pala mężczyznę polewano wrzątkiem i kwasem, aż jego powłoka zmieniła się w kupę mięsa. Kobieta z wielkim brzuchem krzyczała rozdzierająco, aż spomiędzy jej nóg nie zaczęła wystawać zielona główka bez oczu.
Przymknęła powieki. Starała się skupić tylko na tej zimnej dłoni, która ją prowadziła.
- Jesteśmy – powiedział.
Otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Byli sami. Przed nimi na podwyższeniu leżała gruba księga. Podeszła do niej, a w jej ręce pojawiło się znikąd białe pióro. Przytknęła jego koniec do pożółkłej kartki i podpisała się na niej. Czarne, wielkie litery wsiąkły w pergamin.
- Jesteś jedyną, która nie musi składać na niej podpisu własną krwią. Wiesz o tym?
Odłożyła pióra i odwróciła się w jego stronę. Otworzyła usta, aby coś odpowiedzieć, kiedy nagle poczuła, że coś łapie ją za kostkę. Spojrzała w dół. Pod jej nogami leżał ludzki korpus, z którego końca wypływały na piasek czarne wnętrzności. Był nagi. Jego skóra miała brudny, zielony kolor. Gdzieniegdzie odrywały się od niego przegniłe płaty mięsa. Z pustych oczodołów wychodziły białe glisty, a z ust i nosa czarne robaki. Do pokrytej zakrzepłą krwią głowy przylepiły się resztki włosów.
W jej oczach pojawił się strach i nieme wołanie o pomoc. Krzyknęła krótko, przeraźliwie. W tej samej chwili mężczyzna doskoczył do niej i objął ją, odgradzając od rozkładającego się stwora.
Wtuliła się w niego i starała się odciąć od otaczającego ją świata. Poczuła jego dłoń na swojej głowie.
- Już dobrze… już nic ci nie grozi.
Odsunęła się od niego i spojrzała mu w oczy. Jeszcze przez chwilę czuła w nozdrzach zapach jego ciała. Zapach, który ją uspokoił.
Znajdowali się w średniej wielkości komnacie. Przez wielkie okna wychodzące na ogród, wpadał ciepły wiatr i zaszeleścił długimi, czarnymi zasłonami. Pod ścianą stało duże łoże, przykryte jedwabną pościelą koloru smoły. Była noc…
Mężczyzna wplótł palce w jej miękkie włosy, dotykając przy tym ciepłego policzka. Drugą ręką objął ją w talii. Byli tak blisko, że czuli bicie swoich serc.
Pochylił się nad nią powoli, coraz bardziej parząc oddechem jej usta. Kiedy ich wargi dzieliło zaledwie kilka milimetrów, przymknęła oczy, aby móc całkowicie zatracić się w jego objęciach. Pochylił się nad nią jeszcze bardziej i złożył na jej ustach delikatny pocałunek, który z sekundy na sekundę stawał się coraz głębszy i namiętniejszy. Jej drobne ciało drżało pod jego dotykiem. Czując to, objął ją jeszcze mocniej. W tamtej chwili poczuła się bezpiecznie…
Kiedy w końcu zabrakło im tchu, zakończył pocałunek i spojrzał na nią. Jej piękne brązowe spojrzenie wywołało tak rzadki uśmiech na jego twarzy. Dotknęła kosmyków jego czarnych, przydługich włosów.
- Dziękuję… - szepnęła.
Dźwięk tego słowa odbił się od ścian i powrócił do nich. Przytuli ją bardzo mocno.
- Dziękuję ci, Lucyferze…
Spoglądała na świat, niewidoczna dla innych. Delikatny wiatr muskał jej srebrne skrzydła. Pomyślała o ich ostatnim pocałunku. Dotknęła opuszkami palców warg i uśmiechnęła się delikatnie.
- To było miłe… – powiedziała sama do siebie.
Spojrzała w kierunku zachodzącego słońca. Raziło ją w oczy. Wiatr ponownie zawiał, przywołując w pamięci dotyk jego dłoni.
Nie rozumiała tego do końca. Nie rozumiała tych uczuć, które teraz ją ogarnęły. Nie potrafiła ich nazwać, ubrać w odpowiednie słowa.
Niebo powoli zmieniało kolor z szaro-błękitnego na ciemny granat. Gwiazdy rozbłysły blado. Zza horyzontu wyłonił się okrągły księżyc. Spojrzała na jego jasną tarczę i zrozumiała, że musi dokądś się udać – do miejsca, w którym po raz pierwszy poczuła smak jego ust i chłód jego dłoni.
Odwróciła się gwałtownie. Jej skrzydła zatrzepotały pod tak nagłym naporem powietrza. Czarny materiał sukni zaszeleścił cicho.
Znalazła się w starym, przepięknym sadzie. Wiekowe, sękate jabłonie pokryte zaróżowionymi pączkami, poruszały się na delikatnym wietrze. Wokoło unosił się zapach kwiatów. Wciągnęła głęboko powietrze, upajając się nim. Czuła się szczęśliwa…
To właśnie tu, pod tymi drzewami, po raz pierwszy po niezliczonych latach samotności i cierpienia, nauczyła się, co to znaczy bliskość drugiego ciała. Co to znaczy bezpieczeństwo i ciepło.
Ruszyła przed siebie. Pod stopami czuła zimną, wilgotną trawę. Promienie księżyca nadawały temu miejscu tajemniczego blasku, a wszechobecna cisza uspokajała jej kołaczące serce.
W powietrzu rozległ się dźwięczny, kobiecy śmiech. Zatrzymała się i zwróciła w jego kierunku. Jej ciało przeszedł zimny dreszcz przerażenia.
- Kto…? – szepnęła bezgłośnie.
Kto mógł tutaj być? Przecież to miejsce było święte, tylko dla niej i Lucyfera.
Więc kto?
Ruszyła w stronę, z której dochodził ów śmiech. Przyspieszyła. Wręcz biegła… Jej oddech stał się krótki, urywany. Nie czuła już trawy pod stopami, ani otulającego ją wiatru.
Zatrzymała się gwałtownie i podeszła do najbliższego drzewa. Oparła się o nie. Znieruchomiała… Kilka metrów przed nią, na usianej rosą trawie, leżała młoda dziewczyna i śmiała się donośnie. Nie była jednak sama… Obok niej znajdował się czarnowłosy, przystojny mężczyzna, który całował ją po szyi. Jedną dłoń opierał o ziemię, a drugą wsuwał pod jej wiosenną sukienkę.
Zimny dreszcz przerażenia ustąpił miejsca pustce. Pustce, która wypełniła ją całą i nie pozwalała zareagować.
- Dlaczego…?
Pustka ustąpiła miejsca rozpaczy, ogarniające jej ciało lodowatą falą. Nie wiedziała, co ma zrobić, jak postąpić. Czuła się bezbronna i bezradna.
Mężczyzna zdjął z dziewczyny sukienkę, muskając przy tym jej nagie ciało. Całkowicie pochłonięci zaspokajaniem swoich żądz, nie zauważyli niczyjej obecności.
Dla nich świat się zatrzymał.
Odepchnęła się od drzewa i odwróciła. Pochyliła głowę, pozwalając włosom całkowicie zakryć twarz. Ruszyła powoli przed siebie. Po chwili rozmyła się w księżycowym cieniu jednej z jabłoni, pozostawiając po sobie srebrne pióro, które lekko spłynęło na ziemię.
Nienawidziła siebie.
Nienawidziła tego, że posiada anielską powłokę, a ludzkie serce i ludzki umysł.
Nienawidziła swoich uczuć, których nie umiała ubrać w słowa.
Nienawidziła swojego istnienia…
Nie pamiętała, kiedy i jak została stworzona. Jednak przez cały okres swojej egzystencji towarzyszyła ludziom. Całkiem sama pośród tych istot, których życie trwało krócej niż mgnienie oka, czuła się strasznie samotna.
Widziała wiele i doświadczyła wiele. Trzymała w swoich ramionach zgwałcone kobiety, które z rozpaczy podcięły sobie żyły. Świętych wszystkich religii, którzy umierali za swoją wiarę. Dzieci w agonii, konające przez głupotę i pychę dorosłych.
Przychodziła także po morderców, gwałcicieli, tyranów i dyktatorów, aby w milczeniu wskazać im ich miejsce na pustyni Piekieł.
To wszystko, te wszystkie cierpienia i okrucieństwa, odbiły się bólem w jej brązowym spojrzeniu. Ludzkie uczucia, których ciągle doświadczała, pozostawiły w jej sercu i umyśle nie mogącą się zagoić bliznę.
Nie posiadała imienia, więc nikt się do niej nie modlił, nikt nie dziękował. Nikt nie ulżył jej w cierpieniu. Zapomniana, zignorowana, porzucona przez ludzi, dopiero w jego ramionach znalazła spokój i ukojenie.
Teraz zrozumiała, jakie to wszystko było złudne i ulotne…
Siedziała naga na skraju klifu z szeroko rozpostartymi ramionami i skrzydłami. Pod jej stopami wzburzone fale uderzały z impetem o skały. Wiatr muskał srebrne pióra i rozwiewał włosy.
Nadchodził sztorm.
Otworzyła oczy i spojrzała na ciemniejące powoli niebo. Trwała tak bez ruchu, kiedy nagle przez jej twarz przeszedł grymas bólu. Skuliła się, chowając twarz w dłoniach i opatulając się skrzydłami. Po chwili spomiędzy jej zaciśniętych palców zaczęły skapywać szkarłatne krople.
Odsunęła powoli dłonie. Po jej policzkach spływały krwawe łzy. Położyła ręce na kolanach i opuściła głowę.
Wiatr nabierał na sile…
Po chwili zerwała się gwałtownie i spojrzała na niespokojne morze. Uśmiechnęła się blado.
Niebo nad nią zrobiło się czarne.
Sięgnęła dłonią do jednego ze swoich skrzydeł. Chwyciła u jego nasady. Wzięła głęboki oddech. Pociągnęła z całej siły.
Przez powietrze przeszedł rozdzierający krzyk bólu. Upadła na kolana i oparła dłonie na ziemi, dysząc ciężko. Z jej szeroko otwartych ust i oczu skapywała krew. W miejscu, z którego przed chwilą wyrastało piękne skrzydło, ziała dziura. Krew leciała z niej ciepłym strumieniem, spływając swobodnie po jej boku.
Próbowała się opanować i zapomnieć o bólu. Spojrzała na leżące obok skrzydło, przybierające powoli szkarłatny kolor.
Ciągle na kolanach sięgnęła ponownie na swoje plecy. Kolejny krzyk wzbił się w niebo i zmieszał z odgłosem wzburzonych fal.
Upadła na ziemię nieprzytomna.
W tej samej chwili na klifie pojawił się Lucyfer. Rozglądał się ze zdenerwowaniem wokoło, trzymając w zaciśniętej dłoni srebrne pióro. Kiedy jego wzrok padł na leżącą na ziemi kobietę w kałuży krwi, wstrzymał oddech, a jego źrenice rozszerzyły się. Dopadł do niej, odwrócił ostrożnie na plecy i wziął ją w ramiona. Jej zbrukane krwią ciało stawało się coraz bardziej zimne i coraz mniej żywe.
- Dlaczego to zrobiłaś, głupia?! – krzyknął.
Otworzyła powoli oczy. Kiedy zobaczyła jego twarz, uśmiechnęła się delikatnie. Podniosła dłoń i dotknęła jego policzka.
- Jednak do mnie przyszedłeś… – szepnęła ledwie dosłyszalnie – cieszę się…
- Pewnie, że przyszedłem! Jak mógłbym tego nie zrobić?! Słuchaj, to nie jest tak, jak…
Jej dłoń zsunęła się z jego policzka, pozostawiając na nim krwawy ślad. Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego z uśmiechem, po czym jej powieki zaczęły powoli opadać, ukrywając pełne bólu i różnorodnych uczuć spojrzenie.
Po chwili jej oczy zamknęły się na świat.
- Ej! Nie zasypiaj! Otwórz oczy!!!
Cisza…
Z pochmurnego nieba spadły na ziemię pierwsze krople deszczu, by po chwili wzmóc na sile i uderzyć z całym impetem.
Trzymał jej martwe ciało w swoich ramionach. Deszcz zmywał z niego krew.
Nie czuł już tego charakterystycznego ciepła, które mu towarzyszyło przy obejmowaniu jej.
- Nie… – szepnął gorączkowo, gdy zaczęła znikać – nie, nie, nie... tylko nie to…
Po chwili został sam pośród deszczu, ciągle mając przed oczami uśmiech, który do końca pozostał na jej twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz