piątek, 2 kwietnia 2010

Praca konkursowa #40: Wolf Brothers

Wolf Brothers
od Hajimaru

Był wieczór. Gwiazdy świeciły niezwykle jasno, halo wokół księżyca pulsowało rytmicznie. Liście na drzewach szumiały na lekkim wietrze ponad drogą, którą Yowit szedł do domu. Przepracował cały dzień, by kilka następnych spędzić z Dorią, swoją żoną, która lada dzień spodziewała się porodu. Wiedział, że w tym czasie musi z nią być i przekazywać jej siły.

Nagle do umysłu Yowita przedarł się rozpaczliwy krzyk. To Noria wołała o pomoc! Yowit rzucił się na kolana i od tej pory biegł na czterech łapach. Musiał jak najszybciej dostać się do domu. Im bliżej był swojej dzielnicy, tym silniej odbierał krzyk żony. Przecznice przed ulicą, przy której mieszkał, wskoczył w zaułek, zmieniając postać. Lepiej nie niepokoić sąsiadów. Co tchu pognał do domu.

Wpadł do sypialni. Noria leżała na łóżku i ciężko dyszała. W tej postaci łatwiej jest znosić ból. Yowit położył się obok niej i objął ją. Zebrał swoją energię i zaczął przekazywać żonie. Zapadł w rodzaj transu. Nie odbierał żadnych bodźców zmysłami, dozował tylko przepływ siły. W pewnym momencie przestał czuć Dorię. Ocknął się, tworzył oczy i zobaczył dwa małe wilczki leżące wśród pościeli.

-Oby los wam sprzyjał, a świat stał się dobrym domem. Oby wasza misja powiodła się – szepnął Yowit i podążył za ukochaną żoną do miejsca, w którym już nie ma bólu ani trosk.

Zaniepokojona dziwnymi odgłosami sąsiadka wbiegła do pokoju i krzyknęła. Ujrzała dwoje niemowląt leżących między splątanymi ciałami wilków. Postanowiła zająć się ich wychowaniem, jednak nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie podzieli się rodzice dzieci.





*



Młodzieniec w wieku około dwudziestu lat przemierzał zaułek. Spieszył się, bo czuł za sobą zapach pogoni. Ludzie pachnący jak policjanci deptali mu po piętach. Zaraz wyjdzie na rynek i wmiesza się w tłum... Już prawie dotarł do końca uliczki, kiedy w ciasnej przestrzeni pojawił się radiowóz. Młodzieńcowi zabiło serce. Odwrócił się, gotów do natychmiastowej ucieczki, ale za nim przez zaułek przeciskał się już tłum policjantów. Mieli w dłoniach pistolety. Młodzieńcowi nie pozostało nic innego, tylko się poddać.

Droga na komendę przebiegła w milczeniu. Tylko kierowca nadał komunikat o złapaniu poszukiwanego przestępcy. Po dotarciu do budynku chłopak został przewieziony na ostatnie piętro w obstawie trzech strażników. W końcu stanął przed drzwiami, które już nie raz oglądał. Jeden z jego towarzyszy zapukał. Pojawił się w nich czarnowłosy mężczyzna w koszuli i krawacie oraz porządnie wyczyszczonych butach. Uśmiechnął się z przekąsem.

-Kogo my tu mamy? – zapytał ironicznie.

-Śliska Łapka, kapitanie – odparł policjant z obstawy – W końcu udało nam się go złapać.

-Poradzi pan sobie, szefie?

-Nie pierwszy raz będę prowadził przesłuchanie – powiedział kapitan. – Jesteście wolni.

-W razie czego będziemy pod drzwiami.

Gdy więzień i kapitan znaleźli się sami w pokoju, ich spojrzenia spotkały się. Patrzyli na siebie długo w milczeniu.

-Cześć, Verick – powiedział przyjaźnie młodzieniec.

-Znowu masz kłopoty, Mortis – odpowiedział chłodno rozmówca. Dałeś się złapać. Chcesz powiedzieć, ze ci idioci są za dobrzy dla ciebie?

Nie, Verick, i dobrze o tym wiesz. Jestem zmęczony. Było ich zbyt wielu zbyt blisko. Nie miałem szans na zmianę postaci.

-Przestań! – Verick uderzył otwartą dłonią w biurko – Nie powinieneś tego robić! Musisz się ustatkować!

Mortis przewrócił oczami.

-Pogadamy o tym później. Jestem wykończony.

-Skąd wiesz, że będziemy mieli okazję?

-Niejedną. Pozwolisz mi się wyspać

Verick wyciągnął z kieszeni kluczyk.

-Jednak nie pozwolisz – Mortis niechętnie wyciągną przed siebie ręce w kajdankach.

-Jeśli spotkasz komendanta Bigota, już stąd nie wyjdziesz. Zobaczy nasze podobieństwo i załapie, dlaczego do tej pory byłeś nieuchwytny.

-Którędy?

- -Okno.

-Co?

-Jesteśmy na najwyższym piętrze. Z prawej strony jest rynna, a pół metra wyżej dach – Verick skończył mocować się z kajdankami. – Nie powinno to dla ciebie stanowić problemu. Nie, weź je ze sobą. Ale kluczy mi zostaw.

Mortis rozmasował nadgarstki.

-Nie sądzisz, że to będzie dziwne, że twój więzień wyszedł sobie przez okno, a tym spokojnie stałeś i patrzyłeś?

-Powiem, ze mnie ogłuszyłeś.

-Mało wiarygodne.

-To co proponujesz?

-Hmm... – Mortis uśmiechnął się i odwrócił w stronę okna. Nagle obrócił się przez prawe ramię, wyprowadzając cios lewą ręką. Verick, mimo zaskoczenia, zdołał oburącz zablokować uderzenie. W tym momencie prawa pięść trafiła go w nos. Obaj usłyszeli ciche chrupnięcie. Mortis odskoczył w stronę okna.

-Wiesz, że twój przełożony jest kotem? – powiedział, po czym wszedł na parapet i podciągnął się na rynnie. Verickowi mignął puszysty ogon i w pokoju nastała cisza. Trzymając się za obficie krwawiący noc, odczekał pół minuty, potem krzyknął:

-Straż!

Do pokoju wpadło trzech uzbrojonych policjantów.

-Szefie!

-Okno! Zostawcie mnie! On zwiał przez okno! Obstawcie wszystkie wyjścia i ulice oraz sąsiednie budynki! Złapcie go!

Rozpętało się piekło. Umundurowani mężczyźni biegali dookoła komendy, jednak tym razem obława nie doszła do skutku. Nikt nie zwrócił uwagi na psowatego zeskakującego z dachu garażu dwieście metrów dalej.





Kapitan wrócił do domu zmęczony, w podłym nastroju i z plastrem na nosie. Zapalił światło w pokoju kawalerki i o mało nie krzyknął. Na jego łóżku, zwinięty w kulkę, leżał wilk, który nawet nie otworzył oczy.

-Mortis! – wrzasnął. Wilk uchylił jedno oko. – Zabierz swoje brudne, kudłate cielsko z mojej pościeli!

Wilk ziewnął szeroko, wstał i położył się na drugim boku.

-Wynocha! – Verick szarpnął prześcieradło, zrzucając zwierzę na podłogę. – Jak ty się tu w ogóle dostałeś? – cisza. – Czegokolwiek chcesz, opowiesz mi o tym jutro. Do widzenia.

Kolejny brak reakcji rozzłościł Vericka jeszcze bardziej. Złapał wilka za kark i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Ten się wykręcił i ugryzł go w przedramię. Verick usiadł na łóżku.

-O co chodzi? – zapytał zrezygnowany. Mortis był uparty, jednak nigdy nie używał zębów bez powodu.

-Bracie, twój nos naprawdę stracił swoją wartość.

-Teraz już na pewno.

-Wcześniej. Od ilu lat pracujesz w komendzie?

-Trzech.

-A Bigot?

-Trochę krócej. Wcześniej był komendantem w innym mieście.

-Dlaczego się tutaj przeprowadził zaraz po tobie?

-Jesteś idiotą.

-Nie, to ty nim jesteś – powiedział ostro Mortis – Idiotą, który zatracił wszystkie swoiste cechy: węch, wzrok i intuicję. Od ponad pięciu lat się nie zmieniałeś!

-To jest nasze przekleństwo!

-To nasz dar! I w jakimś celu został nam dany.

-Bredzisz.

-Ach, tak? – Mortis, który do tej pory stał i gestykulował, podszedł do okna, a ponieważ było na parterze, otworzył je i wyskoczył.

-Mortis! – Verick zerwał się z łóżka i wychylił, próbując przebić wzrokiem ciemność.

Nagle stracił oparcie, kiedy silne szczęki złapały go za kark i wyciągnęły poza parapet. Verick spadł na trawnik, a na niego ciemny kształt. Usiłował się wydostać, lecz czuł na szyi gorący oddech.

W pewnym momencie jego zmysły wyostrzyły się. Słyszał każdy ruch przeciwnika, wyczuwał jego emocje. Rozpętała się dzika bitwa.

Kiedy sąsiedzi, przerażeni odgłosami awantury, wylali na dwa psowate wiadro wody, oba zwierzaki uciekły, gnając ile sił w łapach, aż zatrzymały się w parku.

-Jesteś z siebie zadowolony?! – krzyknął przerażony Verick. – Widzisz, do czego mnie zmusiłeś?! Nie chciałem tego!

-Tak, jestem zadowolony. To nie człowiek w tobie się zmienił, tylko powrócił do naturalnej postaci. Zrozum, to byłeś prawdziwy ty.

-Nie! Nie zgadzam się!

-Przed przeznaczeniem nie uciekniesz. Możesz najwyżej dać się dogonić.

-Nie! Nie rozumiesz?! Ja chcę być normalny!

-Jesteś. Obaj jesteście – odparł głos dochodzący spomiędzy krzaków. Mężczyźni odwrócili się w tamtą stronę i zobaczyli niskiego staruszka w pogniecionym garniturze, trzymającego pod pachą księgę.

-Kim pan jest? – zapytał Mortis.

Staruszek uśmiechnął się.

-Tym, przed którym uciekacie, tym którego gonicie oraz tym, który da cel waszemu istnieniu.

-Przeznaczeniem...?

-Zwał jak zwał. Jest coś, o czym muszę wam powiedzieć. Nareszcie jesteście razem, po jednej stronie barykady.

-Właśnie się pokłóciliśmy – zaoponował Verick.

-Dawno nie byliście tak blisko siebie jak teraz – nisko człowiek położył księgę na trawie o tworzył na stronie z obrazkiem przedstawiającym wilka. – To wy – rzekł, a następnie przewrócił stronę. – A to jest kot – pokazał obrazek kota.



-Nietrudno poznać...

-Cii! – Mortis uciszył brata – Posłuchaj.

-Te dwa żywioły to swoje przeciwieństwa. Nigdy nie współpracowały i nigdy nie będą tego robić. Toczą wieczną walkę. Raz jedna strona jest górą, raz druga. Lecz teraz, wojna, która nie miała początku, musi mieć swój koniec. Siły są w równowadze.

-Znaczy... – zaczął Verick – Mamy pokonać koty? Zabić?

Nie jesteście w stanie. Możecie jedynie doprowadzić do tego, by same się pokonały. I uważać, żeby nie zgładzić siebie nawzajem.

Bracia spojrzeli na siebie, Verick ze strachem, a Mortis z zaciętością.

-A jak... Gdzie on jest?

Staruszek zniknął wraz ze swoją księgą.

-Nieważne. Grunt, że miałem rację. Mamy misję.

-Tak, mamy się nie zabić – warkną Verick. – Wracam do domu. Jutro czeka mnie kolejny ciężki dzień pracy.

-Ale teraz musimy być razem!

-Podobno jesteśmy, gdy się kłócimy. Dokończymy jutro, teraz naprawdę muszę się położyć.

-Jasne...

Verick szedł szybkim krokiem, nie zwracając uwagi na otoczenie. Wszedł przez okno i zamknął je za sobą. Zgasił światło i ze złością zarzucił na siebie kołdrę. Jeszcze długo nie mógł zasnąć.





Ledwie zmrużył oczy, rozległo się pukanie do drzwi. Idiota, pomyślał. Nienawidzę go. Pukanie zamieniło się w walenie.

-Przestań!

-Szefie, to pilne!

Policjant! Verick zerwał się z łóżka i wpuścił gościa.

-O co chodzi?

-Przepraszam, że pana obudziłem, szefie, ale to naprawdę pilne – strażnik był spocony od biegu i ledwo mógł złapać oddech. – Komendant Bigot wysłał za panem list gończy.

-Co?!

Przed kwadransem. Niedługo wpadną tu jego ludzie z nakazem aresztowania. Został pan dyscyplinarnie zwolniony.

-Ja... jaki zarzut? – Verick nie mógł zrozumieć.

-Pomoc w ucieczce więźnia. I... – strażnik przełknął ślinę. – Zamordowanie Johnego Turnera.

-Przecież on został zagryziony przez psa...!

-No właśnie, nam też to wydaje się absurdalne. Szefie...

Verick rzucił się do kuchni i zaczął pakować do torby jedzenie. Z szuflady w pokoju wydłubał pieniądze i zapasową bieliznę.

-Szefie, nie zamierza pan tego wyjaśnić?

-Nie jestem winny i Bigot o tym wie.

-To dlaczego...

-Nie powinieneś przychodzić. Będziesz podejrzany. Niemniej jednak jestem ci wdzięczny.

O nogi policjanta otarła się sierść. Ten wzdrygnął się, ale zaraz uśmiechnął, bo od razu poznał zwierzaka.

-Pies pana przyjaciela! Pupilek całej komendy! Znowu się pan nim opiekuje?

Verick spojrzał w bursztynowe, skupione ślepia.

-Tak – odrzekł. – A teraz wracaj na komendę. Pamiętaj, nie było ciebie tutaj, nic mi nie przekazywałeś i również mnie podejrzewasz.

-Jasne, szefie. Powodzenia.





Zapadał już zmierzch, kiedy po obrzeżach miasta wałęsał się mężczyzna z torbą na ramieniu i psem na smyczy.

-Mam już dość – powiedział mężczyzna. – Gdzie my w ogóle idziemy?

-Jak najdalej od komendy – odparł Mortis, nie zdejmując obroży.

-Uciekasz? Ty?

-Szukam bezpiecznego miejsca, żeby obmyślić plan działania.

-I co?

-Uwaga, policjant!

Rzucili się do ucieczki, zmieniając przy tym postać. Biegli przez kilka przecznic, aż Mortis zahaczył o coś smyczą i o mało się nie udusił. Przegryzł ją jednym kłapnięciem i dogonił Vericka. Zatrzymali się z zaułku.

-W co ty nas wpakowałeś?! – wysapał Verick.

-Ja?!

-Siebie, proszę bardzo. Ale mnie?

-Wiesz teraz, jak się czułem ostatnimi czasy.

-Jesteś poszukiwany za kradzieże, których dokonałeś! Ja – za morderstwo, z którym nie miałem nic wspólnego!

Mortis pociągnął nosem. Zbliżał się kot, który nie był kotem. Ten sam zapach, co na komendzie.

-To sprawka Bigota. Tylko jak się dowiedział?

-Widziałem was wczoraj w parku.

Bracia jednocześnie obrócili głowy w stronę wylotu zaułka. Stał tam wysoki, krzepki mężczyzna w mundurze.

-Bigot... – syknął Verick.

-Dla ciebie komendant Bigot – uśmiechnął się policjant. – Oszczędzicie mi trudu i popełnicie samobójstwo?

-Może najpierw porozmawiamy?

-Nie ma o czym rozmawiać – warknął Mortis. – To kot. To śmieć. Trzeba go zabić.

- Nie słyszałeś, co mówił dziadek? Nie jesteście w stanie tego zrobić!

-Co? U ciebie też był?

-Przecież mówiłem, że byłem wtedy w parku. Słyszałem.

-Śledziłeś nas?

-Śledziłem ciebie, były kapitanie. A teraz się was pozbędę. – Bigot wyciągnął z kabury pistolet. W tym momencie Mortis rzucił się niego, zatapiając kły w przedramieniu. Broń spadła na ziemię.

Bigot wyszarpnął rękę i w locie zmienił postać. Dwa wilki ruszyły w pogoń za rudym kocurem, który biegł przed siebie. Wybiegł już na jezdnię. W tym momencie zderzył się z ciężarówką. Wilki gwałtownie wyhamowały. Ciężarówka zatrzymała się pięćdziesiąt metrów dalej. Na asfalcie leżał we krwi mężczyzna.

Bracia spojrzeli na siebie przerażeni. Pospieszyli w celu reanimacji.

-Brak pulsu... – szepnął Verick/ - niech ktoś zadzwoni po karetkę! – krzyknął do tłumu gapiów.

-Tu już nie ma kogo ratować – zauważył Mortis.

Gdy usłyszeli sygnał, cofnęli się do ciemnej uliczki.

-Czyli... to koniec? – zapytał cicho Verick.

-On sam się unicestwił. Doprowadziliśmy do tego. Misja wykonana. Możemy zacząć układać sobie życie od nowa.

-Nie...

-Słucham?

-Mortisie... Staruszek powiedział, że siły były w równowadze. A my spotkaliśmy tylko jednego kota.

Mortis wytrzeszczył oczy.

-Myślisz, że gdzieś jeszcze istnieje jakiś kot?

Verick odpowiedział po chwili milczenia.

-Myślę, że czas pokaże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz