To był mój limit. Więcej nie mogłem zdzierżyć. Kolejny kupiecki tabor pełny widzów mojej udręki wyminął nas ze skrzypieniem kół i sapaniem koni. Niecierpliwie poprawiłem się w siodle. Byłem pewny, że trakt wiodący wzdłuż granicy z Imperium Wschodnim będzie opustoszały. Prze-cież to tylko tymczasowe zawieszenie broni! Jednak Illkańczycy bardziej od życia i zdrowia cenią pieniądze. Kochają uczucie ekscytacji podczas tracenia ich i zdobywania. Jak powiedział mi pewien starzec z tych terenów, uwielbiają uczucie mrowienia, gdy złote monety przesypują się między spo-conymi z podniecenia palcami dłoni... Znów zmieniłem pozycję w siodle. Cóż za straszne uczucie!
Co jest, szefciu? - spytał mój ochroniarz i druh, Tilo. - Masz owsiki w du...
Nawet nie próbuj kończyć! - przerwałem mu. - Takich słów możesz używać w tych swoich mordowniach, które tak lubisz, ale nie w rozmowie ze mną.
To może znów musisz w krzaki? - Nie dawał za wygraną. - Ale dwadzieścia kroków w las to chyba przesada. Masz to po ojcu?
Wara od mojej rodziny! - warknąłem. - Nie, nie muszę.
Tilo nic nie rozumiał. Jego mózg wypełniony oparami wódki, zapachem kiełbasy i wątpliwej warto¬ści wspomnieniami z domów publicznych nie mógł pojąć subtelnych dylematów propagatorów kul¬tury, do których należę. Nie miałem owsików, po prostu od godziny strasznie swędział mnie tyłek. Nie mogłem sobie ulżyć w miejscu publicznym, a nawet przy Tilo, który w niektórych sytuacjach wykazywał zbytnią nadgorliwość w pełnieniu obowiązków ochroniarza i chodził za mną do lasu. Tak więc męczyłem się dalej.
Łoj, szefciu! - zawołał po chwili. - Z tobą to kiepsko i już się robi ciemno. Spocznijmy, bo się przekręcisz, a nie zapłaciłeś mi za ten miesiąc. Ktoś obozuje na pagórku.
Było to trzy młode damy o niezwykłej urodzie... Jak przeogromną ulgę poczułem, gdy usiadłem lewym półdupkiem na szyszce obok ogniska. Z błogim uśmiechem ulgi zapoznawałem się z po-dróżniczkami, gdy Tilo oporządzał konie. Każda z nich była niesamowicie piękna. Nie ma brzyd¬kich kobiet, ale te były szczególnie urokliwe. Bezpruderyjna czarodziejka Judith w trochę zbyt mocno wydekoltowanej sukni, wojowniczka Iris o skośnych oczach i cicha Saskia kryjąca siebie w czerwonym płaszczu z kapturem.
Pozwoliłam panom dołączyć do nas, ponieważ ujrzałam ten piękny instrument. - Wojow-niczka przejechała smukłym palcem po mojej lutni. - I ze względu na mięso.
Mięso – powtórzyła Iris i głośno przełknęła ostatni kawałek kiełbasy.
Więc – kontynuowała Judith – jest pan trubadurem. Czy tak? Jakie pana utwory mogłam usłyszeć?
Cóż... Nie jestem godny, by tworzyć. Muszę się udoskonalić.
Ah, więc okłamał nas pan. Jest pan minstrelem, a nie trubadurem.
Nigdy nie mówiłem, że jestem...
Włosy na karku zjeżyły mi się jak u wściekłego wilka. Czułem złość, a jednocześnie zażenowa¬nie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Na szczęście Tilo szybko wyczuwał moje nastroje.
Dokąd panienki zmierzają? - Usiadł przy ognisku między mną, a Judith. - I czego szukają?
Ja i panna Iris do Umi. Czego szukamy? Hmm... ważna jest tu kolejność. Natchnienia, mocy, miłości. A ty Iris?
Siły, wiedzy i rzeźnika za męża.
Rzeczowa dziewczyna!
Spojrzałem w kierunku trzeciej podróżniczki. Cień rzucany przez nałożony kaptur zasłaniał większość twarzy.
A panna Saskia? - spytałem.
Nareszcie zrzuciła kaptur. Rozsypały się kasztanowe włosy. Nagle ognisko wybuchło mocniej-szym płomieniem, a kocie oczy rozbłysły.
Ja idę w przeciwną stronę. A szukam męża.
Ooo…
Od następnego dnia podróżowaliśmy w trójkę. Żyliśmy obok siebie niemal bez słów. Saskia rzadko się odzywała. Właściwie nigdy sama nie rozpoczynała rozmowy, a na zadane pytania odpo-wiadała ściszonym głosem. Trudno było od niej uzyskać jakiekolwiek informacje o jej przeszłości. Mówiła niechętnie i mało. Minęły trzy miesiące, nim rozwiały się moje pierwotne podejrzenia. Sa¬skia wcale nie poszukiwała ojca swego narodzonego lub nie dziecka. Nie szukała mężczyzny, który powinien zostać jej mężem, ale człowieka już przez nią poślubionego – drwala imieniem Sererin. Uciekł od niej. Przez okno chatki widziała jego czuprynę znikającą w zaroślach. Zawsze mówił, do-kąd idzie. Wtedy nie powiedział i już nie wrócił. Opowiedziała nam tę historię, obejmując rękami podkurczone kolana i chowając twarz w cieniu rzucanym przez kaptur. Dygotała lekko, lecz nie pła-kała.
Byłem wstrząśnięty. Jakiż głupiec chciałby porzucić ten różanoskóry cud?! Wszyscy, któ-rzy przychodzili na moje występy, byli oczarowani nie tyle moją muzyką i śpiewem, co jej smukłą po¬stacią i rozmarzoną twarzą. Byłem trochę o nią zazdrosny... Ale tylko trochę!
Jesienią przybyliśmy do Maczi. To miasto jest tak słodkie jak jego nazwa. Słynie z wyrobów cu-kierniczych i przetworów owocowych. Tamtejsze kramy uginają się od stert kandyzowanych owo-ców, zwisających pasów prasowanych miąższów śliwkowych i małych kiełbasek z miąższu, mąki i orzechów. Razem z taką przekąską należy kupić kubek kawy.
Staliśmy przy jednym z kramików, gawędząc ze sprzedawczynią, uroczą staruszką o rumianych policzkach. Saskia tylko słuchała i delektowała się kawą z tygielka. Nagle upuściła kubek i cofnęła się gwałtownie.
Nie... na pewno nie – szepnęła, przyciskając dłonie do piersi. - Na pewno.
Popatrzyłem w tę samą stronę. Ruda czupryna pojawiała się i znikała między dziesiątkami in¬nych głów.
Chodźmy. - Założyła kaptur i podniosła kubek. - Niedługo festiwal. Trudno będzie znaleźć nocleg. Trzeba poszukać... już.
Znaleźliśmy tylko jedną gospodę z wolnymi pokojami gościnnymi. Stała w tej części miasta, gdzie nawet psy nie zatrzymują się na tyle długo, by podnieść nogę. Po ścianach klitki na poddaszu chodziły karaczany wielkości dziecięcej dłoni. Saskia przesunęła łożko na środek pokoju i położyła się na nim.
Dobranoc.
Będzie dobra – zapewnił ją Tilo. - Chodź, szefciu. Spłuczemy z gardeł ten słodki smak.
Wyszliśmy na powietrze nieco lżejsze niż wewnątrz gospody..
Tilo, wiesz… Widziałeś ją wtedy na jarmarku?
Hmm.
Słuchaj, że to był on. No wiesz, mąż.
Ona zaprzeczyła – przypomniał Tilo. – Gdyby to był ten skurczysyn, to by zadała mu cios prosto w klejnoty rodzinne.
To nie twoja matka – odparłem. – Myślę, że to on. A ona tego nie chce.
Co nie chce?
Nie chce, żeby to był on. Bo niby co ma zrobić?
Zatrzymaliśmy się przed karczmą, z której przed momentem został wyrzucony mężczyzna z ha-kiem zamiast dłoni. Usiadł na środku drogi i złorzecząc, pocierał nos.
To moje ulubione miejsce w tym mieście – oświadczył Tilo. Nie zdziwiło mnie to w ogóle. – Nie wchodź beze mnie. Tam jest słabe światło, więc nie znajdziesz swoich zębów na podłodze. Pan Sererin będzie się dziś borykał z podobnym problemem.
Po rozmowie z Tilo wróciłem do naszej gospody. Rozłożyłem swój koc obok łóżka, na którym leżała Saskia. Nie spałem przez całą noc.
Powrócił o świcie. Głowę i lewą część twarzy miał obwinięte brudnym bandażem. Był pijany.
W końcu to drwal – mruknąłem, gdy schodziliśmy na parter.
Przy dębowych stołach siedziało wielu podobnych do osobnika z hakiem. Z minami znawców kiwali głowami, gdy Tilo przechodził obok nich. Usiedliśmy w kącie.
Miał na imię Karaś, a nie drwal – mruknął po chwili.
Kto? Jego człowiek? To nie mąż Saski ci to zrobił?
Nie. Jego pies. Karaś.
Odpowiedź padła z ust Saski, która bezszelestnie usiadła przy naszym stole. Zmieniła się. Jej źrenice stały się dziwnie małe. Uśmiechała się.
Chodźmy do niego! - zawołała. - Chodźmy!
Biegliśmy przez miasto. Ona prowadziła.
To szok, prawda? - spytałem niepewnie. - Nie musisz tego robić. Jest wiele porządnych mężczyzn, którzy chętnie...
Zamknij się! - warknęła. - Od początku nie mogłam cię zdzierżyć. Wreszcie go dogoniłam, więc przestań mi tu kwękać, jak byś nie mógł się wypróżnić. I przestań za mną biec!
Słońce spinało się po nieboskłonie. Na ulicach Maczi pojawiało się co raz więcej przechodniów. Musieliśmy zwolinać. Tilo chwycił ją za ramię.
Sskia, co jest? - zawołał. - To nie jest twój mąż, prawda? Kto to?
Zwinnym ruchem wyzwoliła się z jego uścisku i oparła plecami o ceglaną ścianę łaźni.
Nie odczepicie się, co? Możecie uwierzyć lub nie. Nie obchodzi mnie to, ale po wysłucha¬niu tego musicie zadecydować, czy podążacie za mną, czy wracacie do własnego dość marnego ży¬cia.
Skinęliśmy głowami.
Mów.
Zapewne znacie tę legendę o pierwszych królestwa i pochodzeniu ich władców: Była sobie góra pośrodku świata, a na jej szczycie mieszkało dwanaście zwierząt. Każde z nich reprezentowało jakąś ludzką cechę: sarna płochliwość, jastrząb cierpliwość, wilk bezgraniczne oddanie lub, jak nie-którzy wolą, poddaństwo i tak dalej. Legenda mówi, że te zwierzęta przeistoczyły się w ludzi, zjed-noczyły plemiona z gór, lasów oraz dolin i stworzyły pierwsze państwa. To kłamstwo.
Przecież nie jesteśmy dziećmi! - poskarżyłem się. - Wiemy, że to kłamstwo.
Nie wątpię. - Pogardliwy uśmiech zmazał resztki tej słodkiej niewinności z jej twarzy. - Le-genda jak zresztą każde kłamstwo ma w sobie źdźbło prawdy. Te dwanaście zwierząt istnieje do dziś, a wszystkie są samicami, które co pewien czas rodzą dzieci, ludzkie dzieci. Nie przerywać! Nikt wam nie każe w to wierzyć! Chcieliście wiedzieć, to mówię. Zawsze są to chłopcy i zawsze dziedziczą charakter po matce. Kapłanki, których zadaniem jest się nimi opiekować, niekiedy otrzy-mują znak i wyruszają wraz z jednym chłopcem na ziemię, a by stało się władcą jednego z królestw.
Chwilunia – przerwał Tilo. - Tron się dziedziczy, nie?
Miałem zacząć się śmiać. Byłem pewny, że drwi. Spojrzałem na jego poharataną twarz. Był po-ważny. Uwierzył.
Albo zostaje się najlepszym przyjacielem króla i nalewa się wina do jego pucharu. Ale w za-sadzie masz rację. Na szczęście wszystkie niemowlęta wyglądają podobnie. Kapłanka powraca do świątyni z nowym dzieckiem, gdzie zostaje zamiataczem chodników labo podrzuca je zakonnicom. Dlatego jest tylu pazernych kapłanów, którzy osobiście przetrzepują kieszenie zmarłych. Rozumie¬cie, królewska krew.
Z jakiś niemożliwych do wyjaśnienia powodów musiałem uwierzyć. Coś wewnątrz mnie krzy-czało, że to prawda. Zdrowy rozsądek próbował to przekrzyczeć, ale nie dał rady. Uwierzyłem... jej musiałem.
A co ma z tym wspólnego Sererin? - spytałem. - Jeżeli to jego prawdziwe imię.
Sererin powinien być następcom panującego teraz Biezdara, ale kapłanka zawiodła. Żona króla to mądra kobieta. Wiedziała, że może dojść do próby podmiany niemowląt. Gdy przed dwu-dziestu laty urodziła syna, kazała go ukryć swej zaufanej służącej. Kapłanka dostała się do pałacu z Sererinem i położyła go w kołysce w sypialni królowej, ale nie znalazła prawdziwego księcia. Bała się przeszukiwać pałac, więc powróciła bez drugiego dziecka. Służąca królowej oddała Sererina bezdzietnemu małżeństwu, które przybyło do stolicy. Swemu prawdziwemu synowi królowa nadała imię Serien. Śmieszne, prawda? Jakby chciała oszukać los.
Skąd to wszystko wiesz? - spytałem. - Jesteś kapłanką, prawda?
Tak, i wyznaczono mnie do odnalezienia Sererina. Nie było trudno dowiedzieć się tego, co przed chwilą usłyszeliście. Karaś zawsze atakuje tak samo. Najpierw twarz, później szyja. Służąca królowej pracuje teraz tylko na nocną zmianę.
Zaraz! Napuściłaś na służkę psa, by powiedziała ci, co wydarzyło się z Sererinem?! Tą be¬stię, która zrobiła pasztet z twarzy Tilo?! - Byłem wstrząśnięty. Czy to ta sama Saskia? - I dlaczego ten pies jest teraz z nim?
Piękne bydle – mruknął Tilo.
Najważniejsze jest dobro Illkani. - Obrzuciła mnie drwiącym spojrzeniem. - Szukałam go przez wiele lat i znalazłam. Niestety nie zachwycił się moim planem przejęcia tronu i uciekł. Roz-kazałam Karasiowi, by za nim podążał i bronił go przed taki typami jak ty, Tilo. Sama zaś ruszyłam ich śladem. Sererin musi zostać królem, bo prawdziwy książę wyrósł na takiego samego idiotę jak jego ojciec. Za chwilę ponownie rozpocznie się wojna, a Imperium Wschodnie was pochłonie. Wła-śnie dlatego pewne państwa noszą mino imperiów.
Gdybym to ja był na jego miejscu, opuściłbym miasto, zaraz po spotkaniu Tilo. Sererin tego nie zrobił, jak przewidziała Saskia. Jego matka była lisicą, więc próbował nas przechytrzyć. Został w Machi z nadzieją, że my je opuścimy w pościgu za nim. Znaleźliśmy go pochłoniętego rzeźbieniem elfów z drewna. Siedział na małym taborecie przed pracownią kuśnierza i strugał. Swoje rzeźby rozdawał za darmo, więc ludzie tłoczyli się wokół niego jak sępy nad padliną. Saskia zawołała Ka¬rasia, który leżał obok taboretu. Ja i Tilo od razu ruszyliśmy w pogoń. Sererin w biegu odrzucił nie¬dokończoną rzeźbę, ale scyzoryk schował do kieszeni. Gdyby znał lepiej miasto, nie zaskoczyłby go ślepy zaułek. Zapewne cały czas był w podróży, bojąc się, że nawiedzona babka w kapturze znów go odnajdzie.
Gdybyś był taki sprytny, przeczekałbyś w mysiej dziurze, a nie strugał nagie panienki na placu – zadrwił Tilo. – Zły przykład dajesz młodzieży. Zaburzyłeś proporcję, mości książę.
Ta wiedźma! - syknął. - Mogłabyś odpuścić. Wiem, że było mi pisane rządzić Illkanią, ale już za późno. Powinniśmy poddać się i próbować rozsadzić Imperium od środka. Moja szansa mi¬nęła… I co bym powiedział Silke? No, chłopcy, może dacie przejść wędrownemu stolarzowi?
Może powinniśmy pozwolić mu odejść? - Zwróciłem się do Saski, która właśnie wbiegła do zaułka.
Och, już mówiłam, żebyś się zamknął. Sererin, czy nie zmienisz decyzji? My zrobimy wszystko…
Nie.
Rozumiem. - Jej głos mógłby zamrozić ocean. - Pozostaje mi jedno. Karaś, zabij!
Pies ruszył natychmiast. Wyminął mnie i rzucił się na Sererina. Przerażony zasłoniłem oczy dło¬nią. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Usłyszałem skomlenie. Karaś leżał u nóg Sererina, któ-ry trzymał zakrwawiony scyzoryk.
Mówiłem, mówiłem! - krzyczał. - Dajcie mi spokój!
Tak nam się odwdzięczasz za zrobienie ciebie?! Twoje zwłoki zeżrą psy!
Saskia wyciągnęła sztylet.
Powinnam zabrać twe ciało do świątyni, ale kępka rudych włosów wystarczy za dowód. – Jej źrenice znów się skurczyły. – Mam dość tych śmierdzących wsioków. Zakończę to i wrócę do domu.
Kobieta powinna kalać swe dłonie krwią jedynie przy przyrządzaniu posiłku swemu mężo¬wi. – Tilo wyrwał jej sztylet. – Poddaj się, książę. Robienie tego, co każe kobieta, to największe błogosławieństwo mężczyzny.
Kobieta, a nie wiedźma.
Tilo uderzył go w szczękę. Sererin zrobił krok do tyłu i upadł na kolana. To koniec, pomyślałem. Myliłem się. Wyskoczył do góry i ciął Tillo w gardło. Przerażony przeoczyłem moment, gdy mnie wyminął i rzucił się na Saskię.
Żyła jeszcze trzy dni. Nie odwiedziłem jej, bo chciałem zatrzymać w pamięci jej piękno. Uczeń medyka przekazał mi ostatnie słowa Saski: To będzie cudowna ballada. I była. Stałem się sławny. Witano mnie jak króla na wszystkich dworach w Imperium. Illkania zniknęła z map, a starszyzna, która wspierała króla i w rzeczywistości rządził krajem, została ścięta.
Straciłem ojczyznę, kobietę, którą kochałem i przyjaciela. Wielu najemników bezskutecznie po-szukiwało rudowłosego stolarza. Nie zamierzałem się zemścić. Chciałem tylko przekonać się, czy jest szczęśliwy. Ja pomimo wielu przyjaciół i wielu kobiet nie byłem. Samotny w tłumie. Nie oddał¬bym życia za nich, ale mógłbym oddać lutnię za bycie z nimi.
Autor: MoriNoMusume
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz