sobota, 5 lutego 2011

Praca konkursowa #33: Unnamed

- " W dużym kole, pośrodku przytłaczającego swoimi rozmiarami pomieszczenia, na małych, starych stołkach siedziała grupa osób w różnym wieku. Twarze mieli skupione. Po ich zachowaniu widać było zdenerwowanie. Niektórzy nerwowo rozglądali się po towarzyszach, ale większość patrzyła przed siebie. Jedyna uśmiechnięta w pokoju osoba, niska brunetka o bujnych kształtach wstała, by po krótkiej chwili usiąść ponownie. Atmosfera gęstaniała. Ktoś nerwowo wybijał rytm obcasem buta. Kobieta podniosła się ponownie , rozglądając się po obecnych. Widok jej nie usatysfakcjonował. Nie zrzucając uśmiechu z twarzy zaklęła cicho. To był jej pierwszy dzień.
- Może ktoś chciałby zacząć - zachęciła łagodnie. Nikt nie wykazał entuzjazmu. Siedząca gdzieś dalej blondyna bawiła się telefonem, rozpraszając wszystkich. Prowadząca westchnęła, gestem nakazując jej schować urządzenie, poczym tą samą ręką wskazała przed siebie na trochę zaniedbanego, na oko osiemdziesięcioletniego, brodatego mężczyznę w fioletowej, spranej kurtce.
- Nazywam się Mariusz i mam siedemdziesiąt osiem lat -zaczął mężczyzna, a Monika z zadowoleniem zajęłam krzesło, wytężając słuch. - Nie jestem kimś niezwykłym. Jestem kolejną, nic nieznaczącą osobą w tym wszechświecie. Większość ludzi nazwałaby mnie zapewne żulem, czy pijakiem. Nie wiele by się mylili. Owszem, czasem nadużywam alkoholu, albo narkotyków, albo wszystkiego naraz... Ale to tylko czasami. Miałem opowiadać. Zacznijmy od początku. Nazywam się Mariusz, mam 40 lat i mam problem, jak wy wszyscy. Czuję się samotny. Ponadto jestem uzależniony od narkotyków i alkoholu. Chciałem szukać tu pomocy. Właściwie, jeśli mamy być ze sobą szczerzy, jestem tu ze względu na strach. Boję się, że kiedy nadejdzie śmierć, będę sam. Nie mam żadnej rodziny. No, przynajmniej nie mam rodziny, z którą bym się kontaktował. Wszyscy odeszli. Kiedy miałem dziesięć lat, odeszedł ojciec. Zostawił nas samych. "Nas", czyli mnie, matkę i młodszego brata. Twierdził, że ma kogoś innego. Nowe dziecko, kochankę. Wtedy tego nie rozumiałem. Nienawidziłem go, zresztą dziś też tak jest. Jeżeliby się pojawił... Zabiłbym go. Nie jestem jakimś mordercą, nie lubię się nawet bić, ale przysięgam, zabiłbym go. Matka sama musiała nas utrzymywać. Jej rodzice z początku próbowali nam pomagać, ale w końcu zginęli. Ktoś ich zastrzelił. Przynajmniej do końca byli razem... Jak mówiłem, matka utrzymywała nas sama. Próbowaliśmy jej pomagać, jak tylko było można. Zaczynałem pojmować, że świat nie jest taki dobry, jak mi się wydawało. Nie chodziliśmy do szkoły. Mama, nasza kochana mamusia, jedyna osoba, która nam pozostała, zachorowała. Na raka. W ciągu trzech miesięcy, nieleczona, umarła. Nie chcieliśmy zostawiać jej ciała, ale musieliśmy iść. Władze nas wyrzuciły. Zostawili dwójkę dzieci na progu. Próbowałem ratować brata, ale... ale - głos mężczyzny się załamał, a on sam zakrył twarz dużą, brudną dłonią, łkając bezgłośnie. W końcu otarł łzy, wracając do wątku. Kontynuował drżącym głosem. - Mój brat, Antek, umarł. Zranił się w nogę i najwidoczniej wdało się zakażenie. Zostawiłem go na polu. Wszędzie kwitły maki. On kochał maki. Ułożyłem go pośród nich i długo szeptałem, że będę tęsknić i , że nie chcę go opuszczać. W końcu musiałem to zrobić. Miałem wtedy dwanaście lat. Antonio miał pięć. Do dziś śni mi się po nocach pytajac, czemu go zostawiłem. Nie odpowiadam mu. Wtedy przychodzą psy. Chcą go ode mnie zabrać, ale ja im nie pozwalam. Zabierają moje ciało, zamiast niego. Wtedy się budzę. Nie mogę złapać oddechu. I znowu płaczę. Nienawidze płakać. To oznaka słabości. Wracając do mojego dwunastoletniego ja. Musiałem błagąc ludzi o pracę. Nigdy jej nie dostałem, ale czasem jakaś kobieta rzuciła mi parę drobnych, bądź dawała kawałek chleba, czy butelkę mleka. To pozwoliło mi przetrwać. W końcu zamieszkałem w pewnej stodole, razem z paroma innymi chłopkami. Pracowaliśmy na polu, w zamian za pieniądze i możliwość mieszkania w słomiaku, jak nazywaliśmy nasze nowe "mieszkanie". Naszym gospodarzem był dobroduszny staruszek. Doskonale pamiętam ten okres. Był najepszy, po stracie brata. Pewnego dnia jeden z chłopków przyniósł proszek, pobudzający. To były oczywiście narkotyki. Na początku dał pozostałym za darmo. Mogłem zapomnieć o wszystkich problemach. Potem kazał płacić. Łapałem się wszystkiego, aby tylko dostać codzienną dawkę. Tak przeżyłem trzy lata. Staruszek umarł, a ktoś podpalił słomiaka. Musieliśmy się rozejść. Trafiłem do miasta. Dilerzy szybko mnie złapali, zapewne rozpoznając narkomana po bladości, czy oczach. W końcu swój swojego by nie rozpoznał... ? Nikt mnie nie chciał przyjąć do roboty. Brałem prochy na tak zwaną krechę, obiecując szybką zapłatę. Odsetki rosły. W końcu dostawca się wkurzył, pobił mnie i zabrał wszystkie moje rzeczy. Dużo ich nie było. Właściwie lista ograniczyała się do paru fotografi i zniszczonej, starej torby. Przez następne lata spłacałem dług, za dragi i alkohol, zadłużając się jeszcze bardziej. I tak do dzisiaj. - Zakończył krótko. Nie chciał pokazywać emocji, albo zwyczajnie nie miał ochoty mówić dalej. Zapadła cisza. Brunetka już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale mężczyzna jej przerwał. Wstał i podszedł drzwi. Ostatni raz popatrzył na wszystkich smutno, poczym zniknął za nimi, z cichym " dowidzenia" na ustach. Nikt nie kwapił się, by za nim iść. " Nie strzasz klientów. Zachowaj spokój." - powtórzyła sobie w myślach prowadząca, zajmując miejsce Mariusza. Po jej prawej stronie siedziała wysoka, szczupła i wyjątkowo zadbana młoda kobieta.
- To może pani - zaproponowała Monika, czując się wyjątkowo zaintrygowana. Co taka osoba robiła w taki miejscu, jak to?
- Mogę. - Zgodziła się dziewczyna, zakładając nogę na nogę i skubiąc swoje lśniące, długie, rude włosy. - Nazywam się Marta. Mam szesnaście lat i uciekłam z domu. Moi rodzice nie są źli. Są tacy, jak wszyscy. W obecności innych osób zarzucali maskę idealnej, kochającej się rodziny. Jednak, kiedy zostawaliśmy sami... Rozpętywało się prawdziwe piekło. Kłócili się dosłownie o wszystko. O to, kto pójdzie po bułki, kto spyta o moje oceny, czy o to, kto mnie bardziej kocha. Nie mogłam tego znieść! Kiedy oboje wychodzili do pracy, tym razem, jak zazwyczaj, rywalizując o większą pensję, udawałam, że wszystko jest w porządku. Jednak pół godziny później, gdy byłam całkowicie przekonana, że wszystko jest w porządku, zabrałam plecak i tak po prostu wyszłam z domu, nawet go nie zamykając. Mam trochę pieniędzy, na razie mi niczego nie brakuję. To dopiero pierwszy dzień, ponieważ kiedy zobaczyłam ulotkę o spotkaniu, od razu się tu pojawiłam. - Marta nerwowo chwyciła końcówkę rudego kosmyka, przeciągająć go przez palce. Po paru chwilach nikt już na nią nie patrzył. Wszystkie pary oczu skupiły się na kierowniczce.
- Ktoś się sam zgłosi? - Zapytała glośno, przy okazji lustrując wzrokiem zgromadzonych. Byli to głównie młodzi ludzie, co ją ogromnie ździwiło. Oczekiwała raczej osób po czterdziesce, a tu proszę... Ci wszyscy nieznajomi ciekawili ją coraz bardziej... Chciała wysłuchać każdej historii. Długą chwilę ciszy przerwało skrzypienie oparcia. Młody chłopak drobnej postury odchrząknął nieśmiało, dając tym samym znak, że to on chciałby przemówić. Spuścił głowę, jakby zbierając się do zwierzeń. Wciągnął ze świstem powietrze, na nowo spoglądając przed siebie. Zaczął mówić.
- Chyba wypadałoby się przedstawić. Wszyscy do tej pory to robili, ale mnie raczej nie wypada podawać imnienia, czy nazwiska. Nazywają mnie Marco i to powinno wystarczyć. Nie mam mniej niż piętnaście lat, ale nie więcej niż dwadzieścia pięć. Mój wiek mieści się pomiędzy tymi liczbami. Pracuję, mimo nie skończenia żadnej szkoły, prócz podstawowej. zawód, jakim się trudnie, jest najczęście nazywany... - Zamilkł, zbierając się w sobie, by to wyjawić. Nie chciał, by ludzie nim gardzili. W końcu chcąc to z siebie wyrzucić, zacisnął dłonie na obcisłych spodniach, w geście rozpaczy. - Jest on najczęściej nazywany prostutucją. Ludzie zazwyczaj określają to bardziej wulgarnymi słowami. Jestem męską prostytutką. - Przyznał w końcu chłopak, wzburzonym głosem. Zacisnął powieki i skulił się w sobie. - Nie jestem nią z wyboru. Brat zadłużył się u pewnych ludzi, więc sprzedał mnie, w zamian za unieważnienie długu. Oni stwierdzili, że jestem wystarczająco ładny, dlatego z radością się zgodzili. Później dowiedziałem się, że mam tam pracować. Uczyłem się na własnych błędach. W końcu miałem stałego klienta, który w końcu mnie wykupił. On jest okropny! Nie ma dnia, żebym przez niego nie płakał. - Dodał szeptem, łamiącym się głosem, ale zaraz potem uśmiechnął się lekko. - Przynajmniej mam co jeść. Zawsze ubieram się w markowe, cholernie drogie ciuchy, koleguję się z tysiącami osób, których nie znam z nazwiska, czy imienia. Wiem, że prawdopodobnie niedługo mnie odda. Będę musiał pracować, bo się zestarzeję i nie będę już tak samo ładny. Jakby nie chciało mu sie zainwestować w krem na zmarszczki... Jednak... Nie martwi mnie to. Nawet się z tego powodu cieszę. Tylko nie wiem, jak wytrzymam do tego czasu. Mój " pracodawca" ma niezwykle rozwinięte zdolności sadystyczne... Jest czasem bardzo ciężko. Od lat nie mam kontaktów z rodziną. Wierzę, że oni gdzieś na mnie czekają. Mama, tata i starsza siostra. Tak bardzo za nimi tęsknie. Często śnię, że spotykamy się i wszystko jest jak dawniej. Ale zawszę budzę się koło niego i mam ochotę zwrócić cały ten wystawny obiad, podany po południu. Chciałbym tylko raz spotkać się z rodziną, powiedzieć im, żeby się nie martwili. Powiedzieć im, że żyję. Czekam, jednak wiem, że minie sporo czasu, nim to nastąpi. Czasem chciałbym zajrzeć do tej kolorowej półki, do której Uae nie pozwala mi się zbliżać i wyciągnąć tą jego ukochaną broń, której nazwy nigdy nie poznałem. Strzeliłbym sobie w głowę. Zapominając o świecie. - Monika miała nadzieję, że Marco jeszcze coś doda, czy choćby wyjaśni kim jest Uae, jednak nic takiego nie nastąpiło. Chłopak objął kolana, ustawiając stopy na taborecie. Kołysał się delikatnie, a prowadząca miała przez chwilę obawy, czy nie spadnie. To także nie nastąpiło. Zamiast tego z miejsca podniósł się wysoki, chudy mężczyzna. Stanął naprzeciwko Moniki, milcząco zaglądając jej w zaciekawione, niebieskie oczy.
- Ja- zaczął tajemniczo, szybko wyciągając coś zza siebie. Mógł wnieść tu cokolwiek. Goście nie byli sprawdzani. Teraz w słonecznym świetle połyskiwał pistolet. Wszyscy zastygli w przerażeniu, blednąc na twarzach. Kierowniczka zbledła szczególnie. Jej szczupła postać przybrała prawie białej barwy. Mężczyzna wyciągnął pistolet w jej kierunku i błyskawicznie pociągnął za spust. Nikt nie zdążył zareagować. Był zawodowcem, więc nawet, jeżeliby próbowali, nie dałoby to nic sensownego. W ciągu dziesięciu minut zabił wszystkich, wliczając w to szenastoletnią uciekinierkę i sprzedanego chłopca. Dosłownie wszystkich. Na nic zdały się ucieczki. Zabójca perfekcyjnie wystrzeliwywał pociski, rozbryzgując szkarłatną krew na ubraniach. W końcu, kiedy został sam, usiadł na środku i zaczął płakać. Dławił się słonymi kroplami, połykając je, gdy wdzierały się do rozchylonych ust. Minęło pięć minut. Mężczyna chwiejnie wstał i niezgrabnie otarł łzy skrawkiem ciemnozielonego płaszcza. Wytarł usta, jak po wyjątkowo niesmacznym posiłku, poczym usiadł na brązowej, teraz praktycznie karmazynowej podłodze. Objął kolana i schował twarz w powstałym zagłebieniu.
- Nazywam się Marcin Wąsowski. Mam trzydzieści lat i mam problem. - Oznajmił cicho smutno patrzącym, niebieskim, jak niebo ścianom. - Jestem zabójcą."


- Naprawdę ciekawa historia, panie profesorze! Gdzie pan profesor ją poznał ?! Teraz naprawdę ciekawi mnie to miejsce! Niech pan powie! - Wyszeptął z ekscytacją dwudziestopięcioletni student architektury, z radością spoglądając na swojego nauczyciela. Nauczyciela, który właśnie jemu postanowił opowiedzieć tą wspaniałą historię.
- Widzisz... - Odparł spokojnie staruszek, a młodzieniec wręcz kipiał z podniecenia. - Tak naprawdę nazywam się Wąsowski. A dokładniej Marcin Wąsowski...

Autor: Kuroi

1 komentarz:

  1. niesamowicie bogata w słownictwo i przyjemna, może nie w dosłownym znaczeniu lektura. masz talent!

    OdpowiedzUsuń