niedziela, 16 września 2012

Praca konkursowa #9 - Ima. Soko ni Iru Boku

    „Ponieważ czas dziesięciu bilionów lat jest tak kruchy, tak ulotny wzbudza słodko- gorzką, prawie łamiącą serce czułość.” – Tymi słowami zaczyna się jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza seria wojskowa.

    Now and Then, Here and There (jap. Ima, Soko ni Iru Boku), bo o tym tytule jest ta recenzja. Akcja rozpoczyna się kiedy to zwyczajny, choć nieco nadpobudliwy uczeń gimnazjum, Shu (Shuzo Matsutani), jak co ranek wstaje je śniadanie i rusza jak każdy grzeczny uczeń do szkoły. Następnie na zajęcia w klubie Kendo, gdzie walczy ze swoim największym rywalem. Krótko całkowicie zwyczajny dzień, najnormalniejszego chyba protagonisty w świecie anime. Wszystko jednak zmienia się kiedy po przegranej z wyżej wymienionym „rywalem” idzie do miejscowej fabryki i wspina się na jeden z fabrycznych kominów. Jednak niedługo potem orientuje się, ze na innym komienie, siedzi siwowłosa  cicha, dziewczyna w mniej więcej jego wieku. I od tego momentu jego spokojne życie wywraca się do góry nogami. Okazuje się bowiem, ze owa piękność, zwana Lala – ru jest poszukiwana przez żołnierzy tajemniczego imprerium z innego świata. Nasz odważny albo nierozgarnięty bohater stara się uratować tę tajemniczą nieznajomą, co powoduje, że przenosi się razem z porywaczami do innego świata, gdzie prowadzona jest włąsnie wojna. 

    I na tym mój wywód  odnośnie fabuły się kończy, gdyż każde dodatkowe słowo byłoby już czystym spoilerem. Od razu musze jednak jeszcze dodać, że fabuła, jest jedną z największych zalet tej serii. Momentami spokojniejsza, dla zebrania myśli i ogarnięcia, uczuć,przemyśleń bohaterów, a miejscami niezwykle dynamiczna. Przez co widz, niebędzie mógł narzekać na nudę. Działania wojskowe wyglądają na przemyślane. Nie doświadczymy tutaj fenomenu, że jeden bądź grupa do siedmiu osób rozgromi armię liczącą stu, lub więcej żołnierzy, przy pomocy swoich nadprzyrodzonych mocy. Wszystkie działania, jak najbardziej trzymają się prawa fizyki.

    Nie ma tu również żadnego śmiesznego patosu, przy śmierci jakieś osoby. Żołnierz, jak dostanie w brzuch, bądź gdziekolwiek indziej nie wygłasza, monologu, a la Hamlet, czy większośc umierających postaci anime, tylko po prostu pada, albo co wytrwalszy, dycha jeszcze przez maks. Kilka minut. Nie ma tam sytuyacji, że osoba trafiona w serce, walczy niczym Ichigo, czy inny antagonista. Kulka w serce, równa się śmierć.

    Bohaterowie, też prezentują doskonałą plejadę osobowości. Praktycznie każda postać, czy to pierwszo, czy też drugo, albo nawet trzecioplanowa, dostaje swoje 5 minut. Widz ma możliwość wczucia się w daną sytuację, i psychololgię danej postaci. Czy to to zawodowego żołnierza, czy kobiety opiekującej się sierotami wojennymi. Sami możemy zadecydować, kogo stronę trzymamy.

    I teraz zaczyna się prawdziwa orka na ugorze, czyli grafika. Seria ma już owszem swoje dwanaście, trzynaście lat, jednak nawet wiek nie usprawiedliwia wszystkiego. Kreacje postaci są niezwykle ubogie. Dostajemy właściewie karykatury, bez cieni na twarzy czy rysów. I to nie tylko u drugo planowych postaci, ale nawet głowne role, nie ustrzegły się tego problemu. Tła również nie zachwycają. Można powiedzieć, ze jakieś tam tło jest, ale nie jest to coś, nad czym można zawiesić oko, albo zachwycać się. Tutaj tło jest tylko po to żeby zapełnić pustą przestrzeń. Krótko mówiac grafika jest zdecydowanie najsłabszą stroną tej serii. I tak jak już wspomniałem, nie można tego usprawiedliwiać, wiekiem, kiedy to o pięc lat starszy Evangelion, może się pochwalić naprawdę bardzo dobrą grafiką.

    Dobra przyszedł czas na muzykę. Zacznę od Openingu i Endingu. Opening, to tylko muzyka, a właściwie, to połączenie bębnów i czegoś podobnego do lutni. Zresztą Op służy tylko i wyłacznie, przedstaawieniu nam ważniejszych postaci serii. Z Endingiem jest już lepiej, Piosenka „Lullaby” zaśpiewana przez Reiko Yasuhara Jest niezwykle spokojnym kawałkiem, który świetnie pasuje po niektórych końcówkach danych odcinków i buduje odpowiedni nastrój. W samej serii muzyka jest niezwykle dobrze dopasowana do aktualnych a\wydarzeń. Kiedy są jakieś monologi, bądź chwila na przmyślenia, da się w tle usłyszeć dźwięk skrzypiec i fortepianu, natomiast przy wlakch wyraźne dudnienie bębnów. Nie są to jednak kawałki, które moznaby słuchać osobno na mp3. Są to po prostu kawałki, kttóre mają swój określony cel, ktróry doskonale spełniają.

    Na zakończenie powiem, że seria porusza wiele moralnych problemów. Nie, nie zdradzę, jakich. Niech widz sam spróbuje je znaleźć. Seria jest na pewno wybitna w natłotu obecnych haremówek, ecchi i innych tego typu serii. Jest jesdną z niewielu klejnotów, po które trzbea zanurkować, do bardzo głobbokich mórz. Jest to seria zdecydowanie, dla dojrzalszych widzów, gdyż młodzież z pewnością, się przy tej serii zanudzi.  Seria skłania do myślenia. Nie jest to seria, którą można obejrzeć w przerwach pomiędzy jedną komedią, a drugą. Trzbea  nad nią spokojnie zasiąść i się wczuć w całą sytuację przedstawionego świata. Gorąco polecam.
   

Praca konkursowa #8 - Ikigami

    Cześć, jak leci? O rany, co się stało? Wczoraj umarł twój brat? Kurczę, przykro mi. Ale pamiętaj, że jego śmierć nie poszła na marne. Dzięki niej zaczniemy bardziej doceniac nasze życia... Hej, czekaj, co ty mówisz?! Nie podoba ci sie nasze prawo?! Przestań, nie krzycz tak, bo zginiesz! Wiem, że jest ci źle po stracie brata, ale lepiej nie mów źle o naszym systemie... Cholera, patrz, już po ciebie idą! No nic, trudno, byłeś dobrym kolegą...

    Taka sytuacja faktycznie mogłaby mieć miejsce. Na szczęście raczej nie w naszym świecie, ale na przykład w tym wykreowanym przez pana Motoro Mase już tak. Chyba się domyślacie, co się stało z biednym bratem zmarłego. A jeśli nie, to po przeczytaniu tej recenzji, napewno nieco poszerzy się Wam wyobraźnia...

    Japonia, czasy współczesne. Fujimoto, główny bohater recenzowanej mangi, pracuje w dzielnicy Musashigawa i to jako nie byle kto. Jest doręczycielem „Ikigami”, czyli tak zwanych „Zawiadomień o śmierci”. Jego praca ma niezwykle ważne znaczenie dla rozwoju kraju, dlatego też powinien się czuć dumny. No właśnie, powinien. Bo czy można odczuwać dumę z uświadomienia obcej osobie, że za 24 godziny umrze? Fujimoto żyje bowiem w nieco innej Japonii, którą obecnie znamy. Aby kraj nieustannie się rozwijał, a także by społeczeństwo pojęło znaczenie wartości życia, wprowadzono „dekret o nieustannym rozwoju kraju”. A cóż to jest, zapytacie? Śpieszę z wyjaśnieniami. Otóż, w myśl tego prawa, każdemu dziecku rozpoczynającemu edukację podaje się tak zwaną „szczepionkę roz-kraj”. W jednej na tysiąc znajduje sie specjalna nanokapsuła. Tak więc, przy tym obowiązkowym szczepieniu, jedno dziecko na tysiąc otrzyma ową nanokapsułę, która osiądzie w okolicy serca. Później eksploduje w określonym wcześniej czasie, gdy pechowiec osiągnie wiek od 18 do 24 lat. Jednak państwo dba o to, by ludzie mogli pozałatwiać swe sprawy przed śmiercią, czy też zwyczajnie mieli szansę pobyć z rodziną. Dlatego też osoby, które umrą, dostają 24 godziny wcześniej Ikigami. W ciągu swych ostatnich godzin mają wiele przywilejów jako osoby, które poświęcą swe życie dla kraju, jednak jest jeden warunek- nie mogą złamać prawa. Dodatkowo, trzeba uważać na to, co się mówi, bo nawet jeśli nie dostało się Ikigami, to można szybko pożegnać się z życiem. Jeśli komuś nie podoba się obowiązujace prawo, zostaje określony mianem Krzywomyśliciela i dostaje nanokapsułę. Tak więc wolność do swobodnej wypowiedzi raczej nie jest na porządku dziennym...

    Każdy tomik składa się z dwóch, trzyrozdziałowych historii. Pomimo, ze każda z nich jest inna, manga ma ciągłą fabułę dzięki obecności Fujimoto. Jego psychika stale się rozwija, z każdym doręczonym Ikigami ma coraz więcej wątpliwości. Czy naprawdę dobrze robi? Czy to takiej pracy chciał? Czy koniecznym jest zabijanie co miesiąc kilku młodych osób (i pamiętajmy, że to tylko w jednej dzielnicy), by ludzie docenili swe życie? Autor w swej mandze porusza trudne kwestie życia i śmierci, dlatego nie jest to manga dla wszystkich. Znaczek na okładce informuje: „Komiks dla dorosych”. I całkiem słusznie. Manga raczej nie zawiera scen erotycznych, lecz niektóre fragmenty mogłyby przytłoczyć zbyt młodego czytelnika. Zwłaszcza, że niektóre sceny potrafia głęboko zapaść w pamięć (przekładem może być graffiti, namalowane przez chłopaka, który otrzymał Ikigami, dogłebnie pokazujące istotę „dekretu o nieustannym rozwoju kraju”).

    Jeśli chodzi o kreskę, to muszę powiedzieć, że wspaniale oddaje klimat mangi. Jest ona bardzo realistyczna, co nie każdemu może przypaść do gustu. Nie ma tu słodkich lolitek, czy piersiastych kawaii dziewczynek z głupawym wyrazem twarzy. Nic z tych rzeczy. Osoby pojawiające się w mandze mają normalne proporcje i wyglądają, że się tak wyrażę, jak z życia wzięte. Ponadto od razu widać, że postacie w mandze to Japończycy. Czarne włosy, niewielkie oczy- autor bardzo dba o to, by pokazaćjakiej narodowości są bohaterowie. Sądzę, że warto zwrócić na to uwagę, gdyż w większości mang akcja dzieje się w Kraju Kwitnącej Wiśni, lecz bohaterowie już na Japończyków raczej nie wyglądają... Ale wracając do tematu- kreska pana Motoro jest bardzo dobrze dopracowana. Świetnie oddaje emocje bohaterów, których mimika jest niekiedy z pogranicza horroru. Ponadto, każdy kadr jest starannie dopracowany i szczegółowy, co jest godne podziwu.

    Wydaniem tej mangi (która swoją drogą zdobyła światowe uznanie) w Polsce zajęło się wydawnictwo Hanami i jak na razie ukazało się 7, spośród 10 tomów. Format mangi jest taki sam, jak wszystkie komiksy tego wydawnictwa. Tłumaczenie pana Radosława Bolałka jest zgrabne, bez rażących błędów czy dziwnie brzmiących zdań. Cena 29 zł też nie jest wygórowana, jeśli weźmie się pod uwagę tak ciekawą lekturę i staranne wykonanie.

    Podsumowujac, „Ikigami” to bardzo dobra manga. Nie potrafię znaleźć nawet jednej jej wady. Czytając ową pozycję, człowiek potrafi zarówno wzruszyć się, współczuć, a niekiedy nawet przerazić okrucieństwem ludzi. Wspaniała kreska,dobrze wykreowani bohaterowie, a także historia skłaniająca do refleksji- jeśli tylko czujesz się gotowy, przeczytaj. Bo naprawdę warto.

Praca konkursowa #7 - Mirai Nikki

    Chyba każdy z was choć raz myślał, jak to by było zostać Bogiem. Z mniej lub bardziej szlachetnych pobudek: kontrola świata, spełnianie swoich zachcianek, wskrzeszanie umarłych lub po  prostu pomoc biednym i ubogim. Czyż to nie cudowne byłoby zostać Bogiem? A skoro jest tyle osób na te stanowisko, to może by urządzić jakiś konkurs, który wyłoni najlepszego kandydata? Na przykład, konkurs na przetrwanie? A żeby jeszcze było zabawniej, dorzućmy pamiętniki przepowiadające najbliższą przyszłość i szalejącą za nami wariatkę, i tak oto powstanie nam "Mirai Nikki", czyli po prostu "Pamiętnik Przyszłości".

    Akcja toczy się wokół Amano Yukiteru, bardzo skrytego i aspołecznego chłopaka, który cały swój wolny czas poświęca na pisanie pamiętnika o tym, co dookoła niego się dzieje. Po szkole spotyka się w pokoju ze swoimi wymyślonymi przyjaciółmi: Deus Ex Machina, który jest także Bogiem Czasu i Przestrzeni oraz Murmur. Życie Amano zaczyna się komplikować, gdy jego pamiętnik zaczyna pokazywać to, co się niedługo jemu wydarzy, a jego "wymyśleni" przyjaciele żyją własnym życiem. Dodatkowo bierze udział w grze o przetrwanie. By wygrać, musi zabić pozostałych 11 graczy, którzy również mają "Pamiętniki Przyszłości". "Zabij, zanim zostaniesz zabity" - a ponieważ nikomu się nie widzi umierać, gra toczy się w najlepsze. Wyjątek stanowi Yukiteru, którego nie interesuje posada Boga i zabijanie ludzi. Najlepiej by było, gdyby to wszystko okazało się chorym snem,a  on zaraz miałby się obudzić. Z takim punktem widzenia, Amano nie uda się przeżyć nawet kilku dni. Na pomoc przychodzi mu jeden z graczy, piękna i inteligentna Gasai Yuno, która na (nie)szczęście Yukiteru jest też jego zwariowaną fanką i zrobi wszystko, by mógł wygrać.

    Grafika jest bardzo dobrze zrobiona. Tła są starannie dopracowane i nie psują estetyki całej serii. Postacie również trzymają poziom i na długo zapadają w pamięć, i pomimo tego, że projekty postaci są zrobione prostą kreską, to cieszą oko, a ich oryginalność jest zdecydowanie plusem tego anime. Moją uwagę szczególnie przykuły usta Gasai Yuno i Akise Aru. Nadają one twarzy inny, wręcz tajemniczy wyraz.

    Muzyka jest świetnie dopasowana. Już na początku dodaje klimatu. Głos pani Yousei Teikoku ( Ga-Rei: Zero;  Katanagatari) w 1 openingu i 2 endingu jest przecudowny. Słuchać go można bez przerwy. To samo tyczy się głosu Faylan, wokalistki znanej także jak w przypadku Yousei z Ga-Rei: Zero i Katanagatari. Wykonanie Faylan 2 openingu i 1 endingu również podnosi poziom. Obydwie panie stworzyły kawał dobrej roboty dla tej serii i należą się im za to duże brawa.

    Przesłanie? Tak, podobno miało być tu coś takiego, ale jak sam autor mangi przyznał, poniósł na tym gruncie druzgoczącą porażkę. Anime okazało się wielkim hitem z gatunku akcja, psychologiczne, thriller... ale czy w zabijaniu się nawzajem można znaleźć jakieś przesłanie? Rzekomo chodzić miało o utożsamienie się z mającym niską samoocenę i uciekającym od problemów młodym człowiekiem, których w Japonii jest coraz więcej, a następnie pokazanie, że problemy można i trzeba pokonywać. Być może osoby, które nie obejrzały jeszcze tego anime spojrzą na nie inaczej. Osobiście - przesłania nie widziałam.

    Podsumowując, "Mirai Nikki" to bardzo dobre anime, które minęło się z zamysłem autora. Polecam odbiorcom lubiącym przede wszystkim tajemnicę i zagadki, choć nie sądzę, by zawiedli się na tym także fani gustujący w akcji  i super mocach. Zawieść się za to mogą sympatycy ecchi i haremu. W "Mirai Nikki" na pewno tego nie znajdą.

czwartek, 13 września 2012

Praca konkursowa #6 - Shamo

    Dzisiaj postanowiłem zrecenzować jedną z nielicznych mang, jakie mam przyjemność obecnie czytać.

    Manga jest tworzona przez duet Akio Tanaki oraz Izo Hashimoty od 1998 roku. Jej akcja rozpoczyna się w jednym z japońskich zakładów poprawczych, gdzie trafia 16-letni Ryo Narushima. Niepozornie wyglądający młodzieniec zdaje się nie pasować do nowego otoczenia. Nic bardziej mylnego. Chociaż pochodził on z przykładnego domu, a sukcesy w szkole wróżyły mu karierę na uniwersytecie tokijskim, w wyniku bliżej nieznanych okoliczności nieśmiały Ryo z zimną krwią morduje własnych rodziców. Za swoje błędy przyjdzie mu zmierzyć się z brutalną rzeczywistością poprawczaka i jego mieszkańcami. Chociaż sytuacja młodzieńca jest beznadziejna, chęć przetrwania w niesprzyjających warunkach okazuje się silniejsza. Przystępuje on do eksperymentalnego programu resocjalizującego, gdzie pod okiem Kenjiego Kurokawy rozpoczyna naukę karate.

    Historię przedstawioną w mandze możemy podzielić na dwa etapy. Okres spędzony w zakładzie poprawczym jest pierwszym z nich. Warto tu nadmienić, że akcja rozgrywa się w ubiegłym wieku. Nie powinniśmy więc utożsamiać tego typu placówek z humanitarnym traktowaniem. Surowa i tętniąca realizmem wizja autorów klimatem przypomina mi świat przedstawiony w Rainbow: Nisha Rokubou no Shichinin. Z powodu wątłej postury, Ryo od pierwszego dnia pobytu w zakładzie staje się kozłem ofiarnym, który opierając się starszym współwięźniom jedynie pogarsza swoją sytuację. Wspomniane lekcje karate są narzędziem, którego młodzieniec nie szczędził na oprawców. Drugim etapem mangi jest życie poza murami poprawczaka i próby powrotu do społeczeństwa. Jak się okazuje, życie na wolności wcale nie jest prostsze. Mroczna przeszłość Ryo czyni go człowiekiem bez wartości, któremu pozostaje jedynie ucieczka do prostytucji i świata przestępczego. Sytuacja zmienia się kiedy historia młodzieńca staje się jego atutem i pozwala mu stanąć na profesjonalnych ringu w formule MMA.

    Shamo to szablonowy seinen. Naturalne dla gatunku sceny przemocy oscylują wokół tematyki sztuk walki. Oprócz tradycyjnych japońskich dyscyplin, takich jak karate czy judo, w mandze pojawią się także akcenty nie-azjatyckie m.in. brazylijskie jiu-jitsu i sambo. Jako osoba z pewną wiedzą na temat sztuk walki przyznam, że podejście do tego tematu jest bardzo realistyczne i ma swoje oparcie w rzeczywistości. Z pewnością jest to łakomy kąsek dla domorosłych zawadiaków, których w Polsce mamy tak wielu.

    Warto również wspomnieć o samej postaci Ryo Narushimy. Jeszcze nie spotkałem w japońskiej pop-kulturze tak negatywnie przedstawionego bohatera w roli głównej. Jeśli mielibyśmy szukać w jego postępowaniu najmniejszego śladu kręgosłupa moralnego, moglibyśmy wspomnieć o relacjach z siostrą, jednak i w tym przypadku jest to tylko naciągnięty argument mający usprawiedliwić naszą wstydliwą sympatię do bohatera. Życie w poprawczaku odmienia Ryo. Jego niepokorny charakter i zwierzęce instynkty w pewien sposób imponują - pomimo negatywnej oceny jego poczynań. Z zachodnich stron dowiedziałem się trochę o inspiracjach autorów przy tworzeniu tej postaci. Jeśli wierzyć tym informacjom, mamy tutaj dwie konotacje. Pierwszą z nich jest przypadek z Kobe, gdzie w 1997 roku 14-latek ochrzczony później przydomkiem ''Boy A'' zamordował dwójkę dzieci. Drugą bazą pod sylwetkę bohatera jest sam Ryo Narushima, japoński karateka ze szkoły Kyokushin. Ciekawą sprawą jest także tytuł mangi, który jest lakonicznym podsumowaniem głównej postaci. Shamo to japońska rasa kur, które słyną ze swojego bojowego usposobienia. Nie trudno pomylić Ryo z takim właśnie kogucikiem.

    Ze względu na zawarte treści, manga nie jest przeznaczona dla osób nieletnich. Nie poleciłbym jej również z powodu historii, która jest dojrzała i nie opiera się jedynie na mordobiciu, które zapewne młody czytelnik odbierze, jako jedyną występującą w tytule płaszczyznę. Manga z całą pewnością jest wciągająca. Jestem tego doskonałym przykładem, skoro stronię od tej formy (sztuki), a mimo to Shamo potrafiło w jakimś stopniu zaskarbić moje serce. Bardzo dobry wybór dla miłośników seinen.

Praca konkursowa #5 - O dziewczynie skaczącej przez czas

    Podróże w czasie. Na pierwszy rzut oka temat wyczerpany do cna, strasznie oklepany i przewidywalny. Setki może tysiące książek i filmów powstało z myślą o podróżach w czasoprzestrzeni. Ręka do góry, kto z Was nie widział „Powrotu do przyszłości”? Mówiąc o tej tematyce nasuwa mi się  myśl o tym, że bohater postanowi nakarmić dinozaury, wypić herbatkę z królem Arturem, naprawić największy błąd życiowy, wygrać w totka, albo chociażby sprawdzić co go czeka w przyszłości. Jednak nie Makoto, główna bohaterka anime „O dziewczynie skaczącej przez czas” (jap. Toki wo kakeru shoujo), tytuł przydługi i niezbyt wciągający, ale niech to was nie zraża... może zacznijmy od początku...

    Zaczęło się od nowelki napisanej w 1967 roku przez  Yasutakę Tsutsui, jednego z najsłynniejszych autorów SF w Japonii. Historyjka ta doczekała się kilku ekranizacji, aż w końcu, w 2006 roku pojawiła się też w wersji anime.

    Historia opowiada o nierozgarniętej, niezbyt odpowiedzialnej Makoto Konno, która nie wie jeszcze co tak naprawdę chce robić w życiu. Do tej pory czas spędziła z przyjaciółmi na karaoke i grając w baseball. Siedemnastolatka nie myśli ani o przyszłości, ani też o niczym innym niż zabawa - bo w końcu po co martwić się czymkolwiek? Makoto nie interesuje się także miłością, co zdecydowanie wyróżnia ją z tłumu innych dziewczyn w jej wieku. Niezbyt często to mówię, ale polubiłam ją, głównie za naturalność, w końcu jakaś bohaterka, której daleko do ideału, a przy tym nie martwi się rozmiarem swojego biustu. Zaprzyjaźniła się z dwoma popularnymi chłopcami (takie ciacha mieć przy boku i nie zwracać uwagi na nic innego niż baseball? Coś tu nie gra...).  Chiaki Mamaiya jest typem luzaka, wiecznie przygarbiony, zawsze spóźniony, zabawny, zadziorny i w pewnym sensie tajemniczy. Trzecim członkiem paczki jest Kousuke Tsuda, który nieco odstaje od nich, wydaje się być poważniejszy i o wiele bardziej rozsądny, niestety mam wrażenie, że przez autorów został potraktowany po macoszemu. Nie mamy szansy poznać go tak dobrze jak pozostałą dwójkę. Postaci drugoplanowe „nie zostają w tyle”, są bardzo dobrze wykreowane, trudno nie wspomnieć tu o budyniożernej siostrze Makoto oraz cioci o niesamowicie ciepłym usposobieniu, które mają ciekawe osobowości, jednak (moim zdaniem) zbyt mało czasu na ekranie. Na wielkie brawa zasługują seiyuu, bo prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie by ktokolwiek inny niż Naka Riisa mógł użyczyć głosu Makoto, jej śmiech i płacz długo po seansie rozbrzmiewał w mojej głowie. Ishida Takuya także podołał zadaniu, zdecydowanie jego głos idealnie pasuje do Chiaki’ego.
   
    Jeśli chodzi o fabułę, z początku spodziewałam się czegoś więcej. Byłam nieco zawiedzona. Makoto w pewnym momencie, przypadkowo dostaje dar skakania w czasie i robi to całkowicie... bezsensownie. Bo powiedzmy sobie szczerze, nikt  z nas nie skakałby w przeszłość po to, by spróbować budyniu, który poprzedniego dnia zjadła jej siostra. Dopiero w drugiej połowie filmu akcja się rozkręca , nie licząc kilku minut na początku, gdy bohaterka jest w niebezpieczeństwie. Moje serce zwalniało, gdy obraz na ekranie zwolnił i przyśpieszało, gdy ten wrócił do naturalnego tempa. Trzeba przyznać, że to anime jest naprawdę piękne, mówi wiele o przyjaźni i miłości, koniec był wprost wspaniały i mimo małego zawodu, zakochałam się w tym anime bez pamięci.
   
    Co do grafiki... na początku kreska mnie nie zachwyciła, głównie przez nico niedbały styl rysowania postaci, ale z czasem dostrzegłam cudowne krajobrazy i dopracowane szczegóły, choć małą wpadką mogą być czasem znikające cienie, ale to szczegół, którego się przecież nie będziemy czepiać. Moment w którym Makoto przedziera się przez niesamowitą, niemalże magiczną przestrzeń cieszy oko. Ciepłe, stonowane kolory idealnie pasują  do klimatu anime. Światło na wodzie, chmurki leniwie płynące po niebie, małe samochodziki jadące w oddali, płatki wiśni opadające na ziemię, czyli właśnie drobiazgi pozwalają dostrzec niezwykłość tej animacji. Mnie osobiście najbardziej zachwycały sceny nad rzeką, które na długo pozostaną w mej pamięci, głównie dlatego, że emanuje z nich ciepło i są po prostu piękne.

    Muzyka. Tu, choć nie jest źle, mogłoby być odrobinkę lepiej. Moim zdaniem godne uwagi są jedynie dwa utwory „Kawara nai Mono” oraz piosenka przewodnia „Garnet”  - obie w wykonaniu Hanako Oku. Przepiękne, nostalgiczne i pełne nadziei. Muszę jednak przyznać, że dźwięki (głównie fortepianu) były dobrze dopasowane do odpowiednich momentów co daje bardzo przyjemny efekt. Pan Yoshida Kiyoshi nieźle się spisał. Muzyka stanowi tło, nie wybija się zbytnio, jest jedynie dopełnieniem tego co dzieje się na ekranie.

    W ciągu tych 98 minut śmiałam się i płakałam (częściej to pierwsze), przeżywałam to co  Makoto, przy czym nie szczędziłam jej krytyki, bo dziewczyna poraziła mnie kilka razy swą... dziecinnością. Jej szczerość i próby naprawienia przeszłości sprawiły, że po ten tytuł sięgnę jeszcze nie raz. Z czystym sumieniem mogę go polecić dziewczętom... chłopcom również, ale nie znajdziecie tam krwi, bielizny, ani wartkiej akcji, za to kilka naprawdę śmiesznych scen oraz sporą dawkę wzruszenia... Jak dla mnie jest to jedno z lepszych anime, idealne na spokojne, ciepłe wieczory.